Album „Poland”, czyli zapis koncertu grupy Tangerine Dream na warszawskim Torwarze z 10 grudnia 1983r. przeszedł do historii muzyki elektronicznej. Przez fanów uznawany jest za jeden z ważniejszych koncertów w ogóle tej oryginalnej grupy z Niemiec. W moim przypadku do opisania tej muzyki zabierałem się od ponad 20 lat!!! Dlaczego tak długo? Dlaczego pisząc o dziesiątkach mniej lub bardziej zacnych albumach el-muzyki, czy też płyt z innych gatunków muzycznych, właśnie ten album to moja płyta życia, która dopiero teraz jest opisywana?... Doprawdy, nie wiem... Myślę, że jeden z powodów, to bardzo emocjonalny stosunek do dźwięków, które kompletnie mną zawładnęły!
Kiedy w księgarniach muzycznych w latach 80. pojawił się na półkach z płytami ten piękny analogowy album (dwupłytowy) wydany przez zacną wytwórnię Tonpress, musiałem mieć wsparcie finansowe, aby go nabyć. Ani trochę nie wahałem sie z decyzją kupna, oczywiście pomoc rodziców w tym czasie musiała być, bo to był dla mnie okres szkolny. Pamiętam, jak dumny nosiłem ten album do szkoły, aby pochwalić się moich znajomym. Z reguły byli to fani new romantic i hard rocka, niestety na samą nazwę Tangerine Dream robiło się jakoś mroźno... Ale znalazły się osoby, które dosłownie wyrywały mi ten album, koledzy jednak po przesłuchaniu, a raczej przeglądnięciu okładki, z niesmakiem oddawali mówiąc, że: "tak dziwacznej muzyki jeszcze w życiu nie słuchali". To miła anegdotka, ale nieprzypadkowo ją wspomniałem, bo cały fenomen Tangerine Dream tkwi w emocjach, ta muzyka musi trafić na podatny grunt. Trafiła i na mnie...
Album zaczyna się zapowiedzią redaktora Kordowicza, którego głos został wyemitowany na początku koncertu. Przyznam, że ilekroć wsłuchuję się w pierwsze minuty tego koncertu, zawsze towarzyszy mi uczucie dziwnego mrowienia, ten aplauz polskiej publiczności jest niebywały, wcale się nie dziwię Edgarowi Froese, który w wywiadach bardzo ciepło wypowiadał się o znakomitej reakcji audytorium zgromadzonego w hali Torwar. Co ciekawe, kiedy dziś słucha się tej czarownej mandarynkowej muzyki, czuje się fale ciepłych dźwięków. Jakoś nie bardzo pasuje ta mroźna aura podczas energetycznego grania AD 1983. Pierwsza część "Poland", która na moim obecnie analogu jest kompletnie zdarta, świadczy o wielokrotnych przesłuchaniach akurat tego fragmentu, choć tak naprawdę nie widzę tu słabego momentu. Wszystko się świetnie zazębia, choć zdaje sobie sprawę (są świadkowie tego koncertu), że to co słyszymy teraz, nie bardzo koreluje z autentyczną setlistą koncertu z 10 grudnia 1983 roku. Ale to nie jest kwestia priorytetowa, ważna jest sama MUZYKA, która wgryza się w nasz umysł i wręcz ogarnia balsamiczną, eteryczną czarodziejską mgłą. Mandarynkowy sen wyostrza nasze zmysły, powoduje doznania niemal metafizyczne. Jakże nie wspomnieć tu o chwilami mroźnym, pełnym arktycznych zimnych wiatrów utworze "Tangent"? Kapitalne basowe kropy perkusyjne wdzierają się w nasz mandarynkowy spektakl, niczym pełzające potworki z filmów science fiction. Jakaż jest rozkosz słuchania tych dźwięków, które zupełnie odstawały kiedyś od tego, co stanowiło moją prywatną playlistę. Nie można tego porównać z muzyką rockową czy też jazzem, ani to z awangardą czy też muzyką alternatywną. To muzyka kosmosu, to dźwięki z naszego ciała astralnego, dźwięki z naszego osobistego wewnętrznego wszechświata! To jest jeden muzyczny organizm. Edgar Froese, Chris Franke wraz z wtedy znakomicie dającym sobie radę Johannesem Schmoellingiem pokazali "Warszawę w słońcu", który to utwór stanowił jazdę obowiązkową w trasach koncertowych po świecie Edgara Froese i jego przyjaciół. Piękny hołd dla Warszawy, fragment ten zdecydowanie bardziej plastycznie czy też soczyście brzmi w wersji albumu analogowego, zresztą dotyczy to wszystkich jego fragmentów. To nie są istotne różnice w odbiorze, ale ta muzyka ma większego ducha, jest bardziej naturalna. Mam wrażenie obcowania z analogowymi instrumentami, a również zdecydowanie pastelowe i cieple brzmienie wszystkich instrumentów daje jakby większą dynamikę. Przykładem może tu być przepiękny "Barbakane", ale o tym utworze za chwilkę. Kompozycja "Rare Bird" to coś, co zdecydowanie odbiega od kontemplacyjnych uniesień w utworach "Poland" czy też "Tangent". Znakomicie te dość melodyjne i skoczne dźwięki urozmaicają to wydawnictwo, kompozycja bogata jest w kwieciste syntezatorowe sample, które urzekają pięknem, do dziś brzmią dostojnie, choć trąci to troszeczkę muzyką pop. Gromkie brawa zgromadzonego audytorium są potwierdzeniem słów Edgara Froese, zauroczonego wtedy reakcją polskich fanów.
Przechodzę do utworu, który dla fanów Tangerine Dream jest jedną z piękniejszych kompozycji z tego albumu – „Barbakane”... Ileż tu emocji, ileż tu subtelnych struktur muzycznych, które mogli fani usłyszeć wcześniej na solowej płycie "Pinnacles" Edgara Froese. Kompozycja ta kipi od analogowych barw syntezatorów. Wystarczy zamknąć oczy i słuchać, słuchać, słuchać… To jeden z najbardziej malowniczych utworów Tangerine Dream, jakie dane mi było usłyszeć. To taka muzyczna wędrówka śladami Edgara Froese po zakątkach świata. I tak wchodzimy tymi lodowatymi dźwiękami w niesamowitą część "Horizon". Mało dostępne arktyczne pejzaże są prawdziwą kontemplacją, uspokojeniem i wejściem w mroczne, hermetyczne dla przeciętnego słuchacza, rejony muzyki działającej na wyobraźnię. Sekwencyjne ogniki i kropy perkusyjne, wręcz zmieniają całe te mało dostępne pejzaże. Chwile potem następuje zalew partii klawiszowych, narasta jakby elektroniczny zgiełk - porywa nas fala el-nostalgii. Zawsze mnie intryguje niezwykle trafne rozplanowanie dramaturgii w początkowej fazie utworu "Horizon". Wzniosłe partie klawiszowe niby się kończą, a ku naszej radości wzmagają się jeszcze wyżej, jak bajeczny latawiec szybują wysoko w górę, by zadumane audytorium warszawskiego Torwaru nadal tkwiło w zachwycie. To tak, jakby fani oglądali pięknego dorodnego orła, który majestatycznie przelatuje gdzieś nad głowami publiczności... Widzowie, aby nie tracić ani sekundy, wpatrzeni, zamyśleni i... spełnieni... Ten czar bliskości z piękną muzyką Tangerine Dream trwa nadal. Tu następuje najbardziej malarski moment - wcale się nie dziwię, że swego czasu Edgar Froese dostał od polskich fanów obrazy inspirowane m.in. muzyką z albumu „Poland”. Ilekroć wsłuchuję się w ten bardzo urokliwy fragment "Horizonu" mam wrażenia wejścia w rajski świat. To muzyka jakby zupełnie oderwana od szarej rzeczywistości, niosąca w sobie mnóstwo uroku i delikatnych partii sączącego się analogowego dźwięku z klawiatur muzyków Tangerine Dream, aż tu nagle... następuje przejście do zupełnie innego świata muzycznego. "Bombardujące" co chwila solo perkusyjne zabiera nas w zupełnie inny mandarynkowy wymiar. Sekwencer również wchodzi w ostre kąśliwe i siarczyste solówki, które rozsadzają nasze zmysły, następuje syntetyczny atak na nasze narządy czucia... Ale wszystko to jest doskonale przemyślane, trio fantastycznie współgra ze sobą. Tu każdy dźwięk świetnie wprowadza nas w momentami kakofoniczny trans.
Odnoszę wrażenie, że przy każdym odsłuchu tego albumu napisałbym inną recenzję, choć tak naprawdę nie o to chodzi; ważny jest autentyczny przekaz emocji towarzyszących mi przy obcowaniu z zupełnie innym MUZYCZNYM WYMIAREM. Tym innym, dostępnym tylko dla wtajemniczonych fanów muzyki, która daleka jest od przewidywalnej sieczki, która zalewa media.
Mam nadzieję, że powyższy opis koncertu Tangerine Dream będzie inspiracją dla tej wspaniałej zdolnej młodzieży, która poszukuje nowych muzycznych natchnień, szuka czegoś wyjątkowego w czasach dławienia wartości i będzie dla choćby garstki czymś pozytywnym w tym upadającym świecie iluzji...