Dziesięć lat po ukazaniu się bardzo dobrej płyty Gerta Emmensa „Waves Of Dreams” (2004) fani doczekali się równie melancholijnej i bogatej w czarowne dźwięki muzycznej opowieści, dosłownie nie z tego świata. Album we wkładce ozdobiony jest fotosami, które przypominają tajemnicze odlegle światy. Jest to muzyczna opowieść w stylu science fiction. Przeżywamy muzyczną wędrówkę bohatera, który ma misję znalezienia nowego życia, nowego lądu. Frapujące ilustracje we wkładce i to co najważniejsze, czyli sama muzyka Gerta, swoją futurystyczną koncepcją niemalże odrywa nas od ziemskiej rzeczywistości. Niczym sam bohater poszukujemy nowych wrażeń, przeżywamy emocje i wytężamy zmysł słuchu, by głęboko penetrować to coś, co nie da się opisać słowami. To prawdziwa duchowa uczta dla wrażliwego słuchacza.
Już sekwencyjny początek w utworze „A First Encounter” nastraja nas bogactwem dźwięków, do których fani Emmensa przyzwyczaili się już dawno, ale wielokrotne wsłuchanie się w ten album pozwoli na wyodrębnienie piękna w tej muzyce artysty z Holandii.
W kolejnej części odkrywamy zagubioną cywilizację. Niesamowity fragment albumu jakże potężnie brzmiący, siarczysta, wręcz kąśliwa sekwencja w tle oraz minorowe brzmienie melotronu i frapujące ozdobniki syntezatorów wprowadzają nas na obce tereny zagubionej cywilizacji. Znakomite spotęgowanie dramaturgii wzbogaca dodatkowo wokaliza kobieca, która niczym meteory w przestrzeni kosmicznej, gdzieś oddala się i zamienia w elektroniczny pogłos. Basowo dudniące pady jeszcze bardziej wzmagają uczucie niepokoju – tak, to zagubiona cywilizacja, pełen tajemnic świat, który jest nam obcy, ale dzięki muzycznej komunikacji jednak… dostępny.
Chwile ukojenia i odpoczynku daje nam utwór „The Temple Scared Mountains". Już jego początek to tęskne wokalizy, które jawią się nam jak zjawa ukryta gdzieś na świętej górze. Cudowne, kojące dźwięki, które oplatają nasze zmysły niczym ezoteryczna niewidzialna pajęczyna, która pobudza nasze astralne ego. To muzyczna podroż w nasze marzenia i tęsknoty oraz ziemskie sprawy, to świątynia medytacji gdzieś daleko poza naszym domem, gdzieś w międzygalaktycznej otchłani zapomnienia.
Kolejny fragment daje nam kompozycję pełną ciepłych barw syntezatorów mistrza Emmensa, a w tle następuje galopująca sekwencja. Fragment ten przypomina mi przelot samolotem gdzieś nad górskimi terenami. Czuję tu atmosferyczne dźwięki: świsty i turbulencje wyimaginowanego statku powietrznego, który gdzieś znika z horyzontu.
Najdłuższa suita jest upstrzona w chropawe sample i kwieciste sekwencje, które wraz z bohaterem przeszukują obce tereny. Sama muzyka znakomicie wplata się w opowiadanie science fiction. Jest jak soundtrack, jednak sama muzyka pobudza naszą wyobraźnię, a cała reszta to tylko dodatek.
Czas spędzony na obcej planecie dobiega końca. Nasz bohater odlatuje („Departure 6 AM”), czuję tu coś w rodzaju nostalgii. Być może ta jakże uduchowiona, pełna zadumy muzyka, wzbudza w nas te prawdziwe cechy człowieczeństwa, a może ludzkość powinna skupić się na egzystencji tu, na Ziemi? Czuć w tych ostatnich minutach jakieś ukryte przesłanie dla rasy ludzkiej i zarazem uczucie niepokoju o dalsze jutro naszej pięknej planety…