Ciężko jest opisywać tak wybitny i poważny zarazem album. Jest tu tyle emocji związanych z odsłuchem cudownych muzycznych pejzaży, że chwilami trudno to wszystko ogarnąć. Dochodzi jeszcze warstwa tekstowa tego dzieła autorstwa Andy Latimera i spółki, piękne, ale i zarazem smutne opowieści o rozstaniach i o poszukiwaniach lepszego życia w obcym kraju. Przyznam, że kiedy pierwszy raz odsłuchałem ten album, nie bardzo potrafiłem właściwie odebrać te magiczne Camelowe nuty. Znalazłem na płycie sporo partii dość mocno zorkiestrowanych, a do tego ta dość pompatyczna atmosfera… Przygnębiało mnie to i jakoś, poza kilkoma fragmentami, album mnie nie powalił na kolana. Ale.. No właśnie, kiedy zabrałem się za teksty i okoliczności związane ze smutną historią śmierci przodków Andy Latimera, doznałem olśnienia!
Oto słowa samego Latimera dotyczące powstania tego albumu: „Po śmierci ojca w 1993 roku zorientowałem się, że niewiele wiem o jego rodzinie, o przodkach. Rozmawiałem z jego bratem, który miał wtedy 88 lat, i zacząłem odkrywać fakty, których nie znałem wcześniej, jak na przykład to, że matka mojego ojca była Irlandką. Nie wiedziałem także, że spora cześć jej rodziny wyemigrowała z Irlandii właśnie przez port Cobh do Ameryki, Kanady i Australii". (Fragment rozmowy Piotra Kaczkowskiego z A. Latimerem - książka "Przy mikrofonie" Piotr Kaczkowski).
Album „Harbour Of Tears” rozpoczyna się wspaniałą irlandzką pieśnią "Irish Air", zaśpiewaną przez Mae Mckenna: "Stoję tu samotnie w ciszy, z dala od mej ziemi. A pustka mego serca nie potrafi już przywołać zapomnianych snów, co mi radość niosły...". Temat irlandzki podejmuje flet Andy Latimera, a później słyszymy już jego gitarę i od razu wiadomo, że będzie to uczta duchowa nie tylko dla fanów grupy Camel. Andy zawsze był genialnym muzykiem, pejzażystą, o rzadkim nawet u impresjonistów wyczuciu barwy... Tutaj ta solówka jest tego dowodem. Ale trzeba pamiętać, że nie tylko Latimer był jedynym twórcą tego dzieła, bo w utworze "Send Home The Slates" pojawiają się pozostali przyjaciele Andy'ego: śpiewający basiści David Paton i Colin Bass oraz klawiszowiec Mickey Simmonds i perkusista John Xepoleas. Można by długo pisać o wszystkich utworach tego dzieła, ale w związku z tym, że dźwięki te są w środowisku sympatyków progresywnego rocka doskonale znane i powszechnie uznawane za wybitne, skupię się bardziej na finale albumu. Niezwykłe to zakończenie, które na zawsze zapada w pamięć. Ostatnie cztery utwory niejako wypływają same z siebie. Od pełnego symfonicznego rozmachu "Running From Paradise", poprzez ponury jak wody zatoki Cobh "End Of The Day" - "Tęsknię za cieniami, które niegdyś tańczyły u kresu dnia...” – aż po ostatni utwór "The Hour Candle", który jest dedykowany ojcu, Stanowi Latimerowi, którego syn pożegnał w 1993 roku. Być może nie jest to najwybitniejszy album Camel, ale jeden z tych, który porusza serca wrażliwych fanów muzyki rockowej.
Na koniec powrócę do książki pana Piotra Kaczkowskiego i właśnie tu jest wypowiedź Latimera, która pozwoli nam zrozumieć geniusz tego muzyka. Piotr Kaczkowski zadał pytanie Latimerowi: „Spróbuj zdefiniować słowo "muzyka", czym jest ona dla ciebie?”. W odpowiedzi usłyszał: „Jest dla mnie życiem, może to zabrzmi dramatycznie, ale bez muzyki naprawdę nie ma dla mnie życia. Ona wiąże się z wszystkim, co robię. Ona sprawia, że jestem szczęśliwy albo smutny. Dzięki muzyce mogę porozumiewać się z ludźmi. Jest dla mnie cudowną ucieczką. Sadzę, że dla innych ludzi także, bo mogą w niej odczytać swoje przemyślenia. Jest bardzo potrzebna wielu ludziom, mnie jest niezbędna. Jest dla mnie wszystkim”. Myślę, że jakikolwiek komentarz jest tu zbyteczny. Każdy z was może to na swój sposób interpretować, ale jedno jest pewne: Andy Latimer od zawsze tworzył i nadal tworzy dla nas muzykę z... duszą.