Muszę zaprotestować. Co Wy wszyscy z tym rockiem progresywnym? Po co przyklejacie te łatki, wpychacie w szufladki i definiujecie? Przecież Tune na swojej nowej płycie nie gra rocka progresywnego i w ogóle nie brzmi jak większość tzw. „progresywnych wykonawców” (czyli takich, że jak wymieni się nazwę tego gatunku, to od razu wiadomo o co chodzi). No chyba, że uznamy Tune za zespół tak samo „progresywny” jak, dajmy na to, The Mars Volta. Albo jakiś Soundclash Republic. To też jest progressive. Tyle, że house…
Nie róbmy krzywdy artystom, którzy po prostu grają swoje (i to dobrze!) i pewnym krokiem podążają po wybranych przez siebie ścieżkach. Nie piszę tego dlatego, że zespół Tune zdecydował się swego czasu na start w jednym z telewizyjnych talent show. Już sam ten fakt dla wielu może stanowić dowód na pewnego rodzaju „sprzeniewierzenia się” zasadom niezależności. Ale cóż z tego? Poszli tą drogą i jak mało kto zasłużyli na sukces. Nie szufladkujmy tych, którzy robią swoje i nie oglądają się na głosy tzw. opinii publicznej. A czy to progresja, rock, alternatywa, indie czy jeszcze coś innego – jakie to ma znaczenie?
Nowy album pochodzącej z Łodzi grupy Tune nosi tytuł „Identity” i jego muzyczna zawartość jest swego rodzaju odpowiedzią na moją dygresję ze wstępu. Myślę, że zespół długo poszukiwał własnej drogi i, o ile jej jeszcze nie odnalazł, to wydaje się bliski jej odnalezienia. Porzucił zaskakujące „akordeonowe” brzmienie z poprzedniej płyty i przedstawił zwarty, mroczny i gęsty od nowych pomysłów zestaw 10 premierowych piosenek. Zestaw niełatwy w odbiorze, nieprzebojowy, a przy tym daleki od próby schlebiania tzw. masowym gustom. Brzmiący niczym delikatnie „przybrudzona” offowa alternatywa. Skierowana zdecydowanie w stronę wyrobionego słuchacza.
Do oczywistych plusów nowej płyty należą: śpiew Kuby Krupskiego (obdarzony jest on rozpoznawalnym głosem, a angielszczyzna śpiewanych przez niego tekstów jest bez zarzutu), gra na instrumentach klawiszowych Janusza Kowalskiego (dobrze, że przesiadł się z akordeonu na fortepian), który w kilku momentach („Deafening”!) w sposób wręcz wirtuozerski szaleje na czarno-białych klawiszach oraz finezyjne gitarowe solówki Adama Hajzera.
A sam album? Rozkręca się powoli, a nawet wręcz niemrawo, lecz po kilkunastu minutach następuje… „Change” i obraz całości zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Następnie mamy cały ciąg niezłych numerów: jest przebojowy „Trendy Girl”, wspomniany już rewelacyjny „Deafening”, intrygujący „Crackpoint” i nastrojowy „Suggestions”. Potem napięcie trochę siada i końcówka w postaci połączonych tematów „Sheeple” i „Off (Ontro)”, acz niepozbawiona prób zmierzenia się z ambitnymi rozwiązaniami aranżacyjno – formalnymi (żeńskie chóry w tle!), niestety nie robi takiego wrażenia, jakiemu chciałoby się poddać w finale tej, skądinąd dość udanej, choć nierzucającej na kolana płyty.