Album niezwykły. Album wspaniały. Zgodnie ze swoim tytułem – potrafiący rozpalić niebiański ogień. Album w sam raz na Święta. Choć wcale nie zawierający bożonarodzeniowej muzyki…
Gitarzysta grupy Iona, Dave Bainbridge, przypomniał się nam płytą, która idealnie pasuje na tę porę roku. To płyta bardzo uduchowiona, marzycielska, a przez to przepiękna. Choć wymagająca czasu, by docenić jej prawdziwy urok. Po raz pierwszy od dawna chwalę album za to, że trwa ponad 74 minuty. Tak właśnie jest z „Celestial Fire”, bo ilekroć dobiega on końca, czuję się nienasycony, pragnąc chłonąć tę muzykę jeszcze w większym wymiarze. Od razu zaznaczam jednak, że nie było tak od pierwszego słuchania. Bo to album wymagający, chwilami dość trudny w odbiorze, ale w efekcie okazuje się jedną z najpiękniejszych płyt, które trzymałem w ręku w 2014 roku.
Do pewnego stopnia solowa muzyka Dave’a Bainbridge’a przypomina produkcje jego macierzystego zespołu. Ten album uzmysławia nam jak wiele gitarzysta ten wnosi do brzmienia Iony. Ale oprócz tych uduchowionych i celtyckich akcentów, których możemy spodziewać się po takim stwierdzeniu, Dave proponuje na swoim solowym krążku szereg innych pierwiastków, które stawiają album „Celestial Fire” w gronie najważniejszych wydawnictw 2014 roku. Są tu liczne pierwiastki jazzrockowe, a także ewidentnie czysto progresywne, podkreślone tu o wiele mocniej niż w przypadku twórczości grupy Iona.
Bainbridge’a czekało niełatwe zadanie. Jak wydając album solowy nie zostać posądzonym o bezgraniczne hołdowanie stylistyce swojego macierzystego zespołu? I choć akurat zadanie to nie do końca wyszło naszemu bohaterowi, ale wcale nie mam mu tego za złe. Bo nie taki był cel. W szeroko rozumiane ramy celtyckiego prog rocka, w które od lat tak wspaniale wpisuje się Iona, Dave wpuścił trochę nowych elementów w postaci niezwykłych, chwilami wręcz karkołomnych partii granych na fortepianie (jak na przykład w najcudowniejszym na płycie utworze „Love Remains”), syntezatorach, basie, efektownych gitarowych solówek, a także prawdziwych popisowych wokali. I właśnie tutaj spotyka nas największa niespodzianka. Bo większość partii śpiewanych jest dziełem niezrównanego Damiana Wilsona (Threshold, Headspace). Drugim ważnym głosem na płycie „Celestial Fire” jest pani Yvonne Lyon obdarzona barwą głosu nie tak bardzo odległą od Joanne Hogg. Czy Yvonne śpiewa razem z Damianem, czy każde z nich z osobna – obydwoje brzmią znakomicie.
To nie koniec personalnych niespodzianek. Wśród licznego grona instrumentalistów znajdujemy m.in. byłego kolegę z Iony – Troya Donockleya (dudy), znanego z The Neal Morse Band i formacji Ajalon, Randy George’a (bas), wszędobylskiego ostatnio perkusistę Collina Leijenaara oraz wspaniałą wiolonczelistkę Corinne Frost. Co ciekawe, jest tu też swoisty zaciąg z grupy Iona: w jednym z utworów gra skrzypek Frank van Essen, tu i ówdzie pojawia się saksofonista David Fitzgerald, można też nawet usłyszeć w chórkach (w utworze „In The Moment”) śpiew Joanne Hogg.
Nic więc dziwnego, że przez wielu album „Celestial Fire” będzie uznany za „przedłużenie” twórczości Iony. Trudno będzie z tym stwierdzeniem polemizować, choć krążek Bainbridge’a brzmi jakby ciut bardziej rockowo i zdecydowanie bardziej epicko i patetycznie. Generalnie trudno jednak mówić o jakichś znaczących nowinkach. „Celestial Fire” to bardzo dobry album właściwie bez większych niespodzianek. No może poza tym, że to niesamowicie udana płyta. Najlepsze jej momenty? Mnie zdecydowanie przypadły do gustu cztery najdłuższe (każda z nich trwa ponad 10 minut) kompozycje. Wymienię ich tytuły w nieprzypadkowej kolejności: „Love Remains”, „For Such A Time As This”, „Celestial Fire” i „In The Moment”. Krótsze utwory, zarówno instrumentalne, jak „Heavenfield” i „On The Edge Of Glory” pełniące odpowiednio rolę intro i outro (oba posiadają ewidentnie celtycki charakter), jak i wokalne („See What I See” to popis Damiana Wilsona, „The First Autumn” i „Innocence Found” to z kolei Julia Malyasova i Sally Minnear i ich uduchowiony śpiew w centrum uwagi) nie odbiegają swoim poziomem od wspomnianych wcześniej epików. Zresztą cała płyta nie posiada żadnego słabego punktu. Nic więc dziwnego, że słucha się jej z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami (i uszami też). Piękny album na zakończenie 2014 roku…