Pochodzący z amerykańskiej Północnej Karoliny zespół Alarm Clock Conspiracy wypuścił na rynek swój drugi album zatytułowany „Harlequin” (debiutancki krążek ukazał się w 2012 roku). Słyszymy na nim mieszankę indie rocka, power rocka i zwykłego popu ubranego w ramy dość prostych i nieskomplikowanych piosenek. Trzon grupy tworzą Chris Carter i Ian Reardon, którzy współpracują ze sobą już od kilkunastu lat. Obaj grają na gitarach, obaj śpiewają i obaj są autorami wszystkich, poza jednym, utworów wypełniających program tej płyty. Skład grupy uzupełnia sekcja rytmiczna: James Hurlston (dr) i Wes Jameson (bg) oraz dokooptowany niedawno (ale nie gra on jeszcze na omawianej płycie) keyboardzista John McKinney.
Amerykanie, czerpiąc z dobrej rockowej tradycji oraz inspirując się twórczością Boba Dylana, Neila Younga czy Toma Petty’ego, starają się iść własną drogą i usiłują wypracować własne brzmienie. Z jakim skutkiem? Powiem szczerze, że raczej nieszczególnym, a nawet mizernym. O ile struktura utworów Alarm Clock Conspiracy wydaje się przystępna, przyjazna przeciętnemu odbiorcy, a ich format idealnie wpisuje się w określenie „radio-friendly”, to jakość zaprezentowanego materiału budzi spore wątpliwości. Podczas słuchania płyty moją uwagę przykuły właściwie tylko dwa nagrania: otwierający całość „Skygazer” oraz finałowy „Something Tells Me”. To wszystko co pośrodku, a jest tego w sumie aż 13 utworów, jakoś spłynęła po mnie bez żadnych większych emocji. Ot, takie zwykłe rockowe piosneczki, które wpadają jednym, a wypadają drugim uchem.
Trochę to dziwne, gdyż liderzy grupy współpracują ze sobą już od kilkunastu lat i, jak sami przyznają, na płycie znalazły się utwory skomponowane przed laty, a więc można powiedzieć, że „Harlequin” zawiera to wszystko, co najlepszego uzbierało się w szufladach obu panów. Niby ich grze, ich kompozycjom i aranżom nie można nic zarzucić. Wszystko jest wypolerowane i dobrze zagrane, ale… w sumie jakieś to nieprzekonywujące i nieprzystające do pełnych zachwytów materiałów informacyjnych, które otrzymałem od wytwórni płytowej wraz z egzemplarzem promocyjnym płyty. Niby wszystko ładnie opakowane (album ukazał się w stylowym digipacku), ładnie opisane i dokładnie podane w nawet przyjemny sposób, ale po wysłuchaniu płyty czuję się jak tytułowy arlekin. Ale nie ten radosny i pełen wigoru jak na okładce płyty, lecz ten widoczny jedynie na rewersie tekturowego pudełka: padnięty, zmęczony, bez energii z pustą butelką w dłoni, wychyloną pewnie do dna wskutek dużego rozczarowania życiem i otaczającą go rzeczywistością…