Dream Theater - Systematic Chaos

Marcin "Goornik" Górnikowski

ImagePamiętam kiedy 10 lat temu kolega w szkole wręczył mi do ręki dwie kasety i powiedział: "Posłuchaj, może Ci się spodoba". Spojrzałem na okładki, nazwa Dream Theater zupełnie nic mi nie mówiła. Albumy "Awake" i "Images And Words" (bo właśnie je otrzymałem) zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie, zarówno ze względu na świetne kompozycje jak i niesamowity kunszt poszczególnych muzyków. Tak mniej więcej zaczęła się moja przygoda z tą amerykańską grupą.

Fascynacja ich twórczością trwała sobie w najlepsze bez żadnych zgrzytów jeszcze kilka dobrych lat aż do wydania albumu "Scenes from Memory". Była to jak się potem okazało ostatnia na długie lata płyta DT, która w pełni do mnie trafiła.

Później z jednej strony to ja zacząłem poszukiwać w muzyce nieco innych wrażeń, z drugiej strony DT zaczęło obniżać loty, wydając wprawdzie odważną (bo odbiegającą w znacznej mierze od tego, co dotąd tworzyli), ale niestety (muszę to stwierdzić z perspektywy lat) nie do końca udaną płytę "Six Degrees Of Inner Turbulence", bardzo słabą "Train Of Thought" (jak dla mnie "muzyka dla muzyków") oraz bardzo przeciętne "Octavarium". Na dodatek zespół postanowił przeplatać albumy studyjne coraz to nowymi wydawnictwami koncertowymi, przez co to, co zawsze traktowałem jako coś wyjątkowego w dyskografiach zespołów, stało się czymś nużąco powszednim.

Z racji tego wszystkiego bez zbędnej ekscytacji oczekiwałem na zapowiadany na 2007 rok kolejny album DT (o ile w ogóle o jakimś oczekiwaniu można powiedzieć). Obrazu zniszczenia dopełnił sam zespół, publikując utwór "Constant Motion" jako promujący album "Systematic Chaos" - sam osobiście po niego nie sięgnąłem, ale opinie, które pojawiły się w internecie okazały się w zdecydowanej większości druzgocące. I nagle stało się coś dla mnie zupełnie zaskakującego, otóż zaczęły ukazywać się gdzieniegdzie pierwsze opinie tych, którzy mieli już okazję przesłuchać dzieło amerykanów w całości. Zaskakujące okazało się nie tyle to, że komentarze te w większości były entuzjastyczne, ale fakt, iż część z nich było opiniami osób, które wedle mojej wiedzy z pewnością nie były fanatycznymi słuchaczami DT, stąd podchodziły one z pewnością do tego tematu z odpowiednim dystansem. Zaintrygowany tą sytuacją przystąpiłem do zapoznawania się z "Systematic Chaos".

Płyta trwa prawie 80 minut i składa się z ośmiu utworów (a właściwie z siedmiu z podzieloną na dwie części suitą, która spina klamrą ten album).

Tak więc na pierwszy ogień idzie "In The Presence of Enemies Pt.1". Otwierające kilka minut to popis Johna Petrucciego i Jordana Rudessa, gdzieś w połowie pojawia się James LaBrie. Utwór rozwija się znakomicie, po czym... nagle się urywa (powróci dopiero na koniec albumu).

Na narzekania nie ma czasu, bo oto słyszymy już "Forsaken". Toż to będzie prawdziwy killer koncertowy! Za takimi "Drimami" tęskniłem, bo to utwór, gdzie cała wirtuozeria muzyków czemuś służy, a nie jest jedynie sama dla siebie. Rewelacja.

Kiedy człowiek zaczyna z coraz większą przyjemnością obcować z tą płytą następuje coś, co zwie się "Constant Motion". Utwór będący jakimś groteskowym hołdem złożonym Metallice jest po prostu żenująco słaby i do dziś za nic nie mogę pojąć, co kierowało zespołem, kiedy umieszczali go na płycie. Jakiś dziwny serial "Tribute to..." zaczęli panowie ostatnio nam serwować, była jakaś przedziwna wariacja na temat U2 na "Octavarium" ("I Walk Beside You"), a teraz Metallica.

No cóż, staramy się wyprzeć ten utwór z pamięci i lecimy dalej, a tu niestety znów lekki zgrzyt. Nie powiem - główny riff "The Dark Eternal Night" jest całkiem fajny, refren też niezgorszy, ale przy nijakich zwrotkach i  powrocie do popisywania się bez zupełnego pomysłu na utwór, staje się to wszystko po prostu jakieś nijakie i nie budzi zupełnie emocji.

Zwątpienie mija wraz z "Repentance" - panowie po kilkunastominutowej wycieczce na pobocze powracają na właściwy tor. "Repentance" to świetna ballada, w której nie po raz pierwszy pojawiają się motywy walki z alkoholizmem Mike'a Portnoya. Mamy tu też takie ciekawostki jak gościnny udział wielu gwiazd (m.in. Mikaela Akerfeldta, Daniela Gildenlowa czy Stevena Wilsona), którym przydzielono "kwestie mówione", czy też zastosowanie melotronu przez Jordana Rudessa.

Kolejny utwór to "Prophets Of War", w którym DT zabiera swój krytyczny głos w debacie politycznej. Wszystko to okraszone zostało skandowanymi zaśpiewami w wykonaniu fanów DT i podszyte niemalże dyskotekową pulsacją.

"The Ministry of Lost Souls" - tu panowie trochę poszli po bandzie (z wielkim napisem PATOS), na szczęście w jakiś ekwilibrystyczny sposób wybronili się. Utwór z początku bardzo spokojny i podniosły w środkowej części rozkręca się dając możliwość muzykom zaprezentowania swych umiejętności technicznych, po czym ponownie nieco się wycisza i kończy ładną solówką Johna Petrucciego.

Na koniec powracamy do suity - "In The Presence of Enemies Pt.2". Opisywanie tego, co mamy w finale jest trochę karkołomne, bo dzieje się naprawdę dużo - zmiany tempa, świetne partie instrumentalne, powracają także śpiewający fani. Słowem - finał godny płyty.

Reasumując: mimo dwóch zgrzytów płyta prezentuje się znakomicie, panowie odzyskali kompozycyjny zmysł, James LaBrie jest w rewelacyjnej formie, cybernetyczny zazwyczaj Jordan Rudess jest tu ludzki jak nigdy, a fakt, że wszystko to jest dla mnie wielkim zaskoczeniem sprawia, że płyta smakuje jeszcze bardziej. To świetne uczucie, kiedy po tylu latach muzyka tego zespołu znów potrafi sprawiać mi radość. Tylko nie każcie mi panowie czekać kolejne osiem lat na taki album.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!