Light Damage - Light Damage

Artur Chachlowski

ImageOmawiany dziś album został opublikowany przez zespół Light Damage jako niezależne wydawnictwo pod sam koniec 2014 roku. Nie ukrywam jednak, że zacząłem go słuchać dopiero, gdy nastał Nowy Rok i przez kilka pierwszych tygodni 2015 roku była to jedna z najczęściej odtwarzanych przeze mnie płyt. W pewnym momencie poczułem nawet, że staję się uzależniony od tego albumu. I to do tego stopnia, że pochodząca z niego muzyka „grała” w moich uszach nawet, gdy płyty nie było w odtwarzaczu. Ale nie ma się czemu dziwić. Po tych kilku tygodniach mam przeczucie graniczące z pewnością, że mamy oto do czynienia z albumem wyjątkowym, a przy tym niesamowicie wciągającym i intrygującym. Jednym z najwspanialszych, jakie w ostatnim czasie trafiły do moich rąk.

Zespół Light Damage pochodzi z Luksemburga. Działa tam już od blisko 10 lat, lecz dopiero stosunkowo niedawno skład się ustabilizował i kwintet utalentowanych muzyków mógł wejść do studia, by zarejestrować materiał, który wypełnia program płyty zatytułowanej po prostu „Light Damage”. Czarna okładka z licznymi białymi nitkami, ni to tkaniny, ni to rozpuszczonej w cieczy gęstej substancji, układającymi się w trochę rachityczną, a trochę przerażającą postać, raczej nie jest magnesem jakoś szczególnie zachęcającym do zapoznania się z zawartością albumu. Ale gdy po wyjęciu z plastikowego pudełeczka wsuniemy już srebrny krążek do odtwarzacza, do naszych uszu dotrze muzyka niezwykłej urody.

Nie jest to długa płyta: 42 minuty z sekundami – ot, klasyczny „winylowy” rozmiar. 6 utworów, które mimowolnie układają się w umowną stronę A i stronę B. Sam format płyty, ale i wypełniająca ją muzyka, jej styl i brzmienie nasuwają na myśl skojarzenia ze starymi dobrymi czasami. Ale uwaga, zespół Light Damage nie gra oldschoolowego rocka z Hammondami, melotronami i wszechobecnym brzmieniem 12-strunowych gitar. Nie, to nie jest ta stylistyka. Raczej bliżej mu do brzmień z początków ery neoprogresywnego rocka. Tak z okolic pierwszej płyty Marillion, z czasów gdy zachwycaliśmy się plejadą ówczesnych „młodych progresywnych”, a więc grup pokroju Aragon, Chandelier, Asgard, Final Conflict czy Galahad. A że wokalista, grający zarazem na gitarach Nicholas-John, posiada głos bardzo podobny do Stuarta Nicholsona (dodatkowo zabarwiony jest on delikatnym francuskim akcentem), to można przyjąć, że muzyka Light Damage do pewnego stopnia przypomina wczesne produkcje Galahadu. No dobrze. Wiemy już po jakiej stylistyce i po jakich brzmieniach się poruszamy. Spróbujmy więc bardziej szczegółowo opisać muzykę, która wypełnia debiutancki album Luksemburczyków.

Wszystko rozpoczyna się od trzykrotnego uderzenia dzwonu (czyżby były to dzwony rurowe?), po czym w lewej kolumnie rozpędza się Watersowski bas, a w prawej – delikatne dźwięki fortepianu, by po chwili nad wszystkim zapanowała rozkołysana gitara brzmiąca jakby grał na niej młody Steve Rothery. I przez pierwsze cztery minuty mamy niezwykłej urody instrumentalną jazdę bez trzymanki, która, dosłownie po sekundzie ciszy, przemienia się we właściwy utwór - „Eden”. Dopiero teraz rozlega się wokal, który prowadzi ładną linię melodyczną. Pojawiają się liczne harmonie, wspaniałe unisona gitary i syntezatorów, aż po wielki podniosły finał z efektownym punktem kulminacyjnym. Brawo! To bardzo udany początek albumu. Przy tytule „Eden” stawiam duży plus. Ten świetny utwór niespostrzeżenie przechodzi w kolejny, już nieco krótszy, numer zatytułowany „Empty”. Genialny, bliski w swej konstrukcji do zwięzłej progrockowej piosenki z błyskawicznie wpadającym w ucho refrenem, w którym Nicholas-John śpiewa: „I’m alone at home now, this is not the first time, to finish my last drink, in this place cold and austere…”. To mroczne studium samotności, artystycznego wyobcowania, a zarazem doskonały przykład jak pięknie w XXI wieku mogą brzmieć klasycznie progresywno-rockowe nuty. Bezbłędna praca dwóch gitar (świetne finałowe solo w wykonaniu Stephane’a Lecocqa), syntezatorów (stylizowane na organy dźwięki Mooga obsługiwanego przez Sebastiena Perignona) oraz świetnie współpracującej ze sobą sekcji rytmicznej (Frederik Hardy – gitara basowa, Thibaut Grappin - perkusja) – wszystko to świadczy o tym, że mamy do czynienia z zespołem złożonym z nietuzinkowych muzyków. Wspaniały klimat. Wspaniała atmosfera. Drugi duży plus!

Co w takim razie można powiedzieć o trzeciej na płycie kompozycji zatytułowanej „The Supper Of Cyprianus”? Wielu zapewne uzna ją za najlepszą w tym zestawie. To prawdziwy minidramat opisany w niespełna 10 minut: historia pewnej uczty, która przeistacza się ze zwykłego, trochę snobistycznego przyjęcia w dramatyczną egzekucję dziewczyny posądzonej o to, że jest czarownicą. Po niecnym, ociekającym krwią rytuale, dziewczyna powraca na tę samą ucztę w ciele anioła siejąc popłoch wśród jej prześladowców. Doskonała to opowieść nieco przypominająca swym klimatem Abraxasowego „Ajudaha” czy historie opowiadane przez Fisha w czasach wczesnego Marillion. Wspaniały utwór. Nie tylko od strony literackiej, ale i muzycznej. Mamy tu prawdziwe bogactwo przewspaniałych dźwięków, kalejdoskop nastrojów i rewelacyjną grę instrumentalistów, nie mówiąc już o fenomenalnej wokalnej interpretacji Nicholasa-Johna, który raz po raz, oprócz zwykłego śpiewu, raczy nas swoim przeszywającym do szpiku kości teatralnym szeptem.. Gdybym mógł ocenić, to dałbym 5 gwiazdek na 5 możliwych. Tymczasem stawiam trzeci plus przy liście utworów z tej płyty…

Nagranie nr 4 to „Heaven”, czyli… niebo. Ale niekoniecznie to niebiańskie, a raczej smutne lub przynajmniej przewrotne, gdyż opisane w tekście jako akronim wyrażenia „Highest Expectations Always Vanish Every Night”, które jest literackim lejtmotywem tej kompozycji. Ponownie w głównej roli występuje tu gitara, a właściwie grający na niej Stephane Lecocq, który kolejny raz demonstruje, że idolem nr 1 jest dla niego bez wątpienia Steve Rothery. Po raz kolejny pochwalić trzeba wokalistę za rewelacyjną interpretację tego utworu oraz za przewrotny tekst (Nicholas-John jest autorem słów do wszystkich utworów na płycie). I za ten genialny śpiewny motyw: „para pam para pam pam…”. Kolejny duży plus i ogromne brawa za ten utwór!

Na plus zapisać też trzeba najkrótsze na płycie (2 i pół minuty) i jedyne w tym zestawie instrumentalne nagranie zatytułowane „F.H.B.” (co na okładce zespół rozszyfrowuje jako „For Helpful Buddies”). Jest to hołd złożony przez członków grupy Light Damage przyjaciołom, rodzinom, fanom oraz tym wszystkim, którzy doprowadzili do tego, że mogła ukazać się ta płyta. To zwięzła miniaturka z finezyjnie zagranym gitarowym solo i plumkającymi gdzieś w tle sonicznymi soundscape’ami. A zarazem jest to nastrojowe wyciszenie i wstęp do ostatniej kompozycji na płycie – „Touched”. To chyba najbardziej rozkołysany i najbardziej melodyjny utwór na tym albumie. W tle prawdziwe instrumentalne szaleństwo (gitary, melotrony, fortepiany, syntezatory, finezyjne solo budujące podwaliny pod zapierający dech w piersiach finał), a na pierwszym planie kolejny wokalny popis Nicholasa-Johna i to do kwadratu, gdyż przez ostatnie 2 minuty do naszych uszu dociera śpiewany przez niego duet wokalny z basistą Frederickiem Hardym, co jeszcze bardziej podkreśla dramaturgię tej kompozycji. Rewelacja! Czy dziwicie się, że stawiam szósty plus przy szóstym utworze?

Płytowy debiut grupy Light Damage to niesamowicie udana płyta. Nie chciałbym nadużywać dużych słów, dlatego nie nazwę jej arcydziełem. Ale powiem szczerze, że naprawdę niedaleko temu albumowi do najwybitniejszych dzieł neoprogresywnego gatunku ostatnich lat. I ma on to do siebie, że o ile nie zachwyci już przy pierwszym przesłuchaniu, to z każdym kolejnym podejściem robi coraz lepsze wrażenie. Niezła produkcja, wspaniałe melodie, świetne teksty, ciekawy wokal oraz wyborne wykonanie – czyż trzeba czegoś więcej? Trudno nie polubić tego albumu. Pozycja obowiązkowa! Dlatego cieszę się, że od kilku dni debiutancki album grupy Light Damage jest dostępny w globalnej dystrybucji firmy Progressive Promotion Records. Koniecznie trzeba się za nim rozglądnąć. 

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku