Tribute jak tribute. Wiele już było płyt takich jak ta, grupie Pink Floyd i jej dokonaniom poświęcono już niejeden album-hołd. I choć akurat na krążku „The Everlasting Songs – An All Star Tribute To Pink Floyd” znajdziemy tak wybitnych artystów, jak John Wetton, Geoff Downes, Keith Emerson, Rick Wakeman, Steve Lukather, Bobby Kimball, John Giblin, Tony Kaye, Adrian Belew, Vinnie Colaiuta, Gary Green, Tony Levin, Steve Howe czy Billy Sherwood, to i tak nikt nie dogoni muzyki Mistrzów. Cytując Tuwima: „choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów…”, to i tak nie daliby rady. I nawet gdyby dzisiaj pojawili się w tym gronie panowie Gilmour i Waters, to i tak pewnie nie byłoby szans na zrównanie się z niedoścignionymi arcydziełami Pink Floyd sprzed lat.
Dokonania Pink Floyd są benchmarkiem, któremu dorównać nie sposób. Muzyka tej grupy jest niedościgniona. I wieczna. Tak jak w tytule niniejszego albumu z coverami. Ale cover to tylko cover. Nawet jeżeli tak wspaniale wykonany jak WSZYSTKIE jedenaście utworów wypełniających program tego wydawnictwa. Chociaż, jeżeli ktoś lubi słuchać coraz to nowszych wersji ponadczasowych kompozycji (a przyznam, że zaliczam się do tego grona), ten znajdzie na niniejszym krążku co najmniej kilka momentów powodujących żywsze bicie serca (ja znalazłem!)…
Ale jako się rzekło, cover to tylko cover. Jest jednak w tym albumie coś, co zachwyca od pierwszej chwili. Zanim jeszcze włożymy płytę do odtwarzacza. To okładka. Okładka będąca logicznym ciągiem dalszym obrazu, który widnieje na wydanej w listopadzie ostatniej płycie Pink Floyd „The Endless River”. Także dająca pole do licznych plastycznych interpretacji. Wygląda na to, że samotny wioślarz zdołał przed zachodem słońca dotrzeć do przystani. Zszedł ze swej łodzi i, choć nadal samotny, podąża drewnianym molo do latarni morskiej. Ciekawe co (lub kto?) tam na niego czeka? I czy będzie jeszcze ciąg dalszy?...