Pierwszemu albumowi Yes przypadło na tle dyskografii formacji miejsce dość niewdzięczne. W przeciwieństwie do niektórych rówieśniczych debiutów (z „In The Court of The Crimson King” na czele) nie ma on tyle mocy i wyrazistości, by stać się swoistym punktem odniesienia dla następnych ruchów wydawniczych. Epickich uniesień, które zdefiniowały styl Yes jako przedstawiciela progresywnego rocka, tutaj nawet praktycznie nic nie zapowiada. Z drugiej strony, w przeciwieństwie choćby do następnej płyty „Time And a Word”, naszpikowanej nachalnie orkiestracjami, brakuje jej pewnych znamiennych cech, które mogłyby upamiętniać ją w niekoniecznie korzystnym świetle. Krótko mówiąc – płyta „Yes” pośród pozostałych propozycji z dyskografii grupy jest jej dyskretnym akcentem. Chyba zresztą niesłusznie.
Z jednej strony, to właśnie ów dystans dzielący materiał wypełniający płytę od tego, co w stylistyce Yes miało wydarzyć, dookreślić się już dwa-trzy lata później, wpływa na jej wyjątkowość. Owszem, zapowiedzi trademarkowych środków wyrazu już się pojawiają (by wspomnieć choćby wokalną współpracę Anderson-Squire czy rozpoznawalne, dudniące, brzmienie basu, bezkompromisowo definiujące wyraz sekcji rytmicznej), jednak jako całość płyta plasuje się w zgoła odmiennej muzycznej bajce niż jej późniejsze następczynie.
Yes A.D. 1969 to zespół, którego poszukiwania muzyczne są jeszcze bardzo powściągliwe, silnie bazujące na inspiracjach artystami uznanymi i modnymi. Jednocześnie nie jest to jeszcze formacja, w której rola każdego instrumentalisty jest jednakowo ważna i ma równie silny wpływ na ogólną estetykę. Ta swoista dysproporcja wynika tutaj z ograniczonej (w kontekście późniejszych dokonań grupy) aktywności klawiszowca – Tony Kaye nie akcentuje swojej obecności wybujałymi partiami solowymi, a jego instrumentalne zasoby nie wykraczają poza organy Hammonda i fortepian.
Nie tylko jednak osobliwa odmienność estetyczna od tego, co zespół tworzył w późniejszych latach każe chronić ten album od zapomnienia – wszakże mimo wszystko jest to pozycja muzycznie bardzo solidna i wartościowa, być może niesprawiedliwie pod tym względem potraktowana przez historię i urodzaj płytowy, jaki w jej roczniku miał miejsce. Yes brzmi interesująco i w mocniejszej, bardziej energetycznej, rockowej odsłonie, i w subtelnej, hipisowsko sentymentalnej balladowości. Co jednak ciekawe, prawdziwy żywioł i pewność siebie prezentuje tam, gdzie za kanwę posłużyły cudze dokonania – poprzedzona rozszalałym wstępem interpretacja beatlesowskiego „Every Little Thing” nadaje piosence zupełnie nowej dynamiki, natomiast cover „I See You” The Byrds z jazzującym interludium w postaci fantazyjnej gitarowej improwizacji Petera Banksa stanowi jeden z najmocniejszych punktów całego albumu.
Tak to już jest w przypadku zespołów o bogatym dyskograficznym dorobku, że pewne solidne pozycje często niesłusznie gdzieś umykają, łatwo o nich się zapomina. Yes posiada takich płyt kilka, wśród nich właśnie krążek debiutancki – album, do którego powroty mogą nie tylko satysfakcjonować, ale i zaskakiwać.