The Tangent przebył daleką drogę. Od debiutu minęło 12 lat i… zespół znalazł się w tym samym miejscu. Zmienili się muzycy (z oryginalnego składu, oprócz Andy Tillisona, ostał się jedynie basista Jonas Reingold), ale nie zmienił się styl, rozmach, ani też pomysł na muzykę. Okładka jest nieomal identyczna jak pierwszej, wydanej w 2003 roku, płyty. Nawet tytuł jest taki sam, przynajmniej jego druga część: „The Music That Died Alone (Volume Two)”. Podstawowy tytuł nowego wydawnictwa to jednak „A Spark In The Aether”. I trzeba przyznać, że tej tytułowej iskry w nowej muzyce The Tangent jak nie brakowało na początku, tak i teraz też nie brakuje.
Album rozpoczyna się od krótkiej, rytmicznej i dynamicznej kompozycji tytułowej, której rytm i tempo nadają żywiołowe, grające w świergolącym rytmie syntezatory. To chyba jeden z najbardziej chwytliwych utworów w bogatym dorobku zespołu. Świetnie wprowadza on w klimat całej płyty i pozytywnie nastraja przed blisko godzinną porcją nowej muzyki zespołu Andy Tillisona. Kolejne nagranie, ponad 12-minutowa kompozycja „Codpieces And Capes”, to już typowa, mocno rozbudowana, wielowątkowa i pełna często zmieniających się tematów muzyka grupy The Tangent. Wielopiętrowe partie wokalne, wszechobecne flety, niesamowite tempo i rozmach przypominają klimaty z klasycznych płyt tria ELP. Nie brak tu też typowych dla twórczości Tillisona licznych jazzrockowych odniesień. Podobnie jak w kolejnym, nieco spokojniejszym nagraniu „Clearing The Attic”. Trwa ono aż 10 minut, ale jest też chyba najbardziej „zrelaksowanym” fragmentem tej pełnej muzycznego szaleństwa płyty. Jazzrockowe klimaty powracają w instrumentalnym utworze „Aftereugene”. Już jego tytuł wskazuje na konotacje ze słynną kompozycją „Careful With The Axe, Eugene”. The Tangent ewidentnie buduje muzyczny most z tym pamiętnym eksperymentalnym nagraniem Pink Floyd z płyty „Ummagumma”. Nie dajcie się zwieść delikatnymi dźwiękom gitary akustycznej we wstępie – już po paru chwilach utwór ten przeistacza się w wielkie psychodeliczne instrumentalne szaleństwo z niesamowitymi, demonicznie brzmiącymi partiami fletu i saksofonu (brawa dla Theo Travisa!). Andy Tillison nie byłby sobą, gdyby na nowej płycie swojego zespołu nie zamieścił monumentalnej suity. Taką jest na tym albumie kompozycja „The Celluloid Road”. Trwa ona 21 minut i 36 sekund, podzielona jest na kilka powiązanych ze sobą muzycznie (m.in. spinający całość klamrą temat „The American Watchworld”) oraz tematycznie części – jest ona dość krytycznym spojrzeniem na obraz współczesnej Ameryki opowiedzianym przez pryzmat telewizyjnych programów, komercyjnych filmów, celebryckiego blichtru i hollywoodzkich produkcji będących symbolami amerykańskiej kulturowej (i nie tylko) ekspansji na resztę świata. Z muzycznego punktu widzenia jest to kolejne wielkie dzieło grupy The Tangent o mamucich rozmiarach oraz o gigantycznej wręcz ekspresji i sile rażenia. Myślę, że można je postawić obok tak wybitnych osiągnięć z poprzednich płyt, jak „In Darkest Dreams”, „A Gap In The Night” czy „A Place In The Queue”. Podstawowy program płyty zamyka druga część kompozycji tytułowej. Tym razem rozbudowana jest ona aż do 8 minut i w swej początkowej części jest instrumentalna, zawierająca ubrane w jazzrockową otoczkę pewne cząstkowe tematy słyszane już we wcześniejszych utworach i dopiero w swoim finale uderza ze zdwojoną siłą swoim chwytliwym motywem znanym z początku albumu. To dobry, mocny koniec tej w sumie naprawdę niezłej płyty. Takie tangentowskie „Los Endos”...
Mój egzemplarz najnowszej płyty The Tangent zawiera jeszcze (w formie bonusu) radiowy edit jednej z części suity „The Celluloid Road”, a mianowicie „San Francisco”. To raczej muzyczny żart, dodatek dla hardcore’owych fanów, a zarazem ciekawostka: bo jakże inaczej nazwać ten kilkuminutowy remix, będący taneczną wersją muzyki The Tangent w wersji funk and soul?
Do nagrania nowego albumu Andy Tillison zaprosił, oprócz wymienionych już wcześniej Jonasa Reingolda i Theo Travisa, perkusistę Kaipy, Morgana Ågrena, oraz utalentowanego gitarzystę Luke’a Machina, którzy swoją grą nadali dodatkowego jazzrockowego pierwiastka muzyce The Tangent i spowodowali, że płyty „A Spark In The Aether – The Music That Died Alone Volume Two” słucha się z prawdziwą przyjemnością. Osobiście, po odrobinę goniących w piętkę płytach „COMM” (2011) i „Le Sacre Du Travail” (2013), uważam, że najnowsze dzieło The Tangent brzmi świeżo i nowocześnie. To dobry znak, bo nie ukrywam, że zawsze wysoko ceniłem twórczość Andy Tillisona i jego zespołu.