David Coverdale lubi własne covery i zazwyczaj, przynajmniej finansowo, na tym dobrze wychodził. Na multiplatynowej płycie „Whitesnake” z 1987 r. były aż dwa: „Here I Go Again” oraz „Crying in the Rain” nagrane pierwotnie w 1982 r. na płycie „Saint And Sinners”. Tym razem David postanowił zmierzyć się z własną legendą i nagrał płytę z utworami grupy Deep Purple z okresu, w którym był jej wokalistą. Mamy zatem na „The Purple Album” wybór kompozycji z płyt „Burn” (większość), „Strombringer” oraz „Come Taste the Band”.
Korzenie tego przedsięwzięcia sięgają nieudanej próba reunionu Davida Coverdale’a z Ritchiem Blackmorem. Nie jest tajemnicą, że od pewnego czasu Blackmore próbuje powrócić do grania rocka. Dostał jednak kosza od macierzystej formacji, która nie była zainteresowana współpracą z byłym gitarzystą. Następnie na tapecie pojawił się wspólny projekt z Davidem Coverdalem, który miał polegać na trasie koncertowej obu panów. podczas której wykonywane miały być utwory Whitesnake, Rainbow oraz Deep Purple. Jednak ten projekt również legł w gruzach na etapie uzgodnień biznesowo-logistycznych. Blackmore’owi pozostało reaktywowanie Rainbow z Joe Lynn Turnerem, choć sprawa jest o tyle niepewna, że z sobie tylko wiadomych przyczyn Turner próbuje przekonać do tego pomysłu Ritchiego, obrażając publicznie w wywiadach jego żonę oraz jej matkę (będącą jednocześnie menadżerem Blackmore’a). Tak więc David poszedł po rozum do głowy i uznawszy, że dogadanie się z rodziną Blackmore’ów przekracza jego cierpliwość, postanowił zrealizować purpurowy projekt pod własną marką Whitesnake.
Patrząc na zdjęcie współczesnego Whitesnake, widać dosyć wyraźnie, że Davidowi wciąż wydaje się, że jest pięknym chłopcem z roku 1987. Aby dostać angaż do tego zespołu wymagana jest nienaganna prezencja, świetna sylwetka, długie włosy, waleczna mina oraz to czego nie widać, a słychać, to jest umiejętności wokalne oraz fascynacja estetyką glam/heavy metalu z lat 80. Nie trzeba być jasnowidzem aby, znając ostatnie dokonania Whitesnake, przewidzieć kierunek, w jakim popłyną utwory Deep Purple w wykonaniu Davida i towarzyszących mu muzyków. I niestety ten raczej czarny scenariusz się sprawdził. Otrzymaliśmy zatem klasyczne, z dzisiejszej perspektywy, utwory w… bardzo słabych wykonaniach.
Jeżeli ten album cokolwiek udowadnia, to wyłącznie jak wyśmienitym zespołem było Deep Purple, nie tylko pod względem kompozytorskim, ale przede wszystkim instrumentalnym. Bo nawet niektóre obiektywnie gorsze utwory tego składu wiele nadrabiały niesamowitym wykonaniem. A tutaj niestety zabrakło finezji, za to pojawiło się rzemiosło, aby nie rzec partactwo.
Na perkusji mamy jedynego weterana w składzie: Tommy Aldridge’a, który gra z… wyczuciem słonia w składzie porcelany. Słowo „strasznie” jest jedynym, jakie mi ciśnie się na usta. Trudno wyobrazić sobie gorszy wybór perkusisty, który miałby kontrastować z wirtuozerską oraz niemalże jazzującą grą Iana Paice’a z połowy lat 70.
Na basie gra niejaki Michael Devin. Jest on o tyle w komfortowej sytuacji, że… jego gry zasadniczo nie słychać. Na skutek hałaśliwego i okropnego, niemalże amatorskiego miksu przywalonego młócką gitar mamy w zasadzie „And Justice for All” part dwa.
Na gitarach panowie Joel Hoekstra and Reb Beach skutecznie udowadniają, że Steve Vai na „Sleep of the Tonge” nie był bynajmniej największą plagą, jaką spotkała ten zespół. Ściana przesterowanej gitarowej napierdalanki, z bezsensownie powydłużanymi solami, aby każdy z panów mógł się wykazać, że jest kompetentny w dziedzinie parodiowania herosów gitary lat 80. budzi mój głęboki estetyczny niesmak i sprzeciw.
Nie będę się czepiać wokalu Davida Coverdale’a. Każdy kto słyszał go na żywo, wie z jakimi problemami się on boryka. W kategorii „fałszujemy na żywo” wyprzedza go chyba tylko Ozzy Osbourne. Śpiewa obecnie tak, jakby był wsparty techniką komputerową, lecz nie jest to bynajmniej największą wpadką tego albumu...
A czy na płycie z utworami Deep Purple muszą pojawić się obowiązkowo organy Hammonda? Otóż, nie muszą… Ktoś niewymieniony z imienia i nazwiska zagrał łaskawie dwa sola na czymś, co miało przypominać Hammonda w „Burn” oraz „You Keep On Moving”. W sumie słusznie, że się nie ujawnił, bo po co szargać sobie nazwisko wśród kolegów?... Przykre jest jednak, że David Coverdale, który ostatnio ma lepszą pamięć i w wywiadach prasowych często i gęsto nawiązuje do Jona Lorda jako o swojego mentora i nauczyciela, nie zadbał nawet w minimalnym stopniu, aby te dwa sola zabrzmiały kompetentnie.
Coverdale twierdzi, że nie chce konkurować z oryginałami i przygotował własne wersje purpurowych utworów w stylu Whitesnake. Przy czym nawet bardzo chcąc, ciężko jest się doszukać w tych wersjach namiastki stylu Whitesnake. Kompozycje zagrane są zasadniczo w podobny sposób do oryginałów, jednak w tak niechlujny, metalowy i zwulgaryzowany sposób, że w połowie pierwszego przesłuchania albumu na słuchawkach musiałem go wyłączyć, ponieważ odczuwałem fizyczny ból ze źle zagranej, źle wyprodukowanej i archaicznie brzmiącej muzy.
Pojawiają się dziwne intra, które zazwyczaj nie mają związku z resztą utworu („Lay Down Stay Down”), dodatkowe dziwne sola („Burn”), niby quasimetalowe progresywne galopady („You Full No One”), które mają przykryć absolutny brak pomysłu i inwencji co do tego jak potraktować kompozycje Deep Purple. Deep Purple jest zespołem szalenie trudnym do coverowania i Whitesnake nie będą pierwszymi, którzy się o tym przekonają, ale - na Boga - można przynajmniej wykazać minimum inwencji lub przynajmniej szacunku dla oryginału, jeżeli tej inwencji braknie.
Na szczęście jest kilka kompozycji zagranych akustycznie, które pozwalają odpocząć od gitarowego jazgotu. „ Soldier of Fortune”, „Holy Man” czy Sail Away”. Dla mnie najlepiej jednak wypadła alternatywna wersja „Soldier of Fortune”, która trafiła wyłącznie na rynek japoński jako bonus: tylko jedna gitara akustyczna i wokal. Bez shakerów, klawiszy z windy hotelowej, czy też innych pogłosów i patetycznych ornamentów, jak z ballady w stylu „More Than Words”.
Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się czy dobrze się stało, że pompatyczny rock z lat 80. został rozjechany walcem przez inwazję z Seattle, to ta płyta stanowi wprost idealny dowód na słuszność tej tezy. Bo jeżeli nawet scenie metalowej z lat 80. nie można było odmówić dużej dawki uroku, to twórczość epigonów tego gatunku z roku 2015 brzmi tak wtórnie, zachowawczo i bez sensu, jak tylko to można sobie wyobrazić. David Coverdale dla podsumowania swojej kariery wybrał chyba najgorszy z możliwych sposobów tkwiąc w oparach muzyki, która wypchnęła go na szczyt 40 lat temu, robi wielką krzywdę swojej własnej legendzie i spuściźnie Deep Purple. Przedstawia bowiem muzykę tego wielkiego i często niedocenianego w anglosaskim świecie zespołu w odsłonie najgorszej z możliwych, którą ciężko potraktować poważnie. Pomimo mojej głębokiej miłości do Deep Purple oraz wielkiej sympatii dla Davida Coverdale’a jako ongiś wybitnego wokalisty i showmana, nie życzę sukcesu tej płycie, bo nie powinno się propagować obciachu.
Czasopismo Classic Rock w prześmiewczej recenzji tego albumu posłużyło się sfomułowaniem „metal po lobotomii”. I faktycznie, inne sformułowanie „geriatryczny metal” też dobrze oddaje zawartość tego albumu. Niezależnie od intencji, które kierowały Davidem Coverdalem, nie sposób pozbyć się wrażenia, że jest to wyłącznie kolejny czysto komercyjny pomysł na spowolnienie procesu rozmienienia na drobne marki Whitesnake, na sprzedanie kolejnej trasy koncertowej i dorobienie w ten sposób do emerytury, którą David już sobie dawno wypracował.
Kochany Dawidzie, spójrz na Roberta Planta i spróbuj zestarzeć się z godnością.