O „Misplaced Childhood” zwykło się mówić kwieciście i górnolotnie. Klasyka neoprogresywnego rocka, wzorzec art-rockowego koncept-albumu, stanowiący bardzo czytelnie egzekwowane inspiracje dla przyszłych prog-rockowych pokoleń, od lat 90. w górę. Najlepiej sprzedająca się płyta Marillion, zespół w szczytowej formie. Etykieta, która funkcjonuje po dziś dzień, zdaje się w pewnym sensie nie tylko umniejszać doniosłość, dobrą sławę sąsiadujących z nią w dyskografii pozycji, ale i poniekąd tuszować fakt, że jest to przede wszystkim artystyczny punkt zwrotny dla zespołu, a jako taki – nie pozbawiony pewnych przywar.
Wydawać by się mogło, że pod hasłem przełomowości użytym odnośnie „Misplaced Childhood” kryją się tytuły „Kayleigh” i „Lavender” – pochodzących z płyty dwóch największych przebojów zespołu. Jednak, mimo że zafundowały grupie szerszą rozpoznawalność, nie wypracowały dla niego drogi kariery usłanej komercyjnymi sukcesami. Przełom kryje się w zmianach, jakie zaszły, zmianach, które umożliwiły choćby powstanie tak powszechnie znanych piosenek. W porównaniu z wcześniejszymi płytami metamorfozie uległo nie tylko brzmienie studyjne, tutaj bardziej schludne, pozbawione pewnej specyficznej awangardowości poprzednich płyt. Przede wszystkim jednak dokonał się spory stylistyczny krok naprzód – mimo oczywistych progresywnych cech, muzyka Marillion zaczęła stawać się uniwersalna, wyzwalać z dającego się sforsować tylko przez niektórych bastionu klasycznie prog-rockowej estetyki. Dojrzała melodyka, muzyczny przekaz zaczął być bardziej czytelny. Owej aurze odmiany poddał się również i Fish-poeta, który nawet w swoim niegasnącym buntownictwie jakby trochę spoważniał, jego literackie spojrzenie nieco złagodniało, a przede wszystkim – nabrało optymizmu.
Skierowanie się w stronę ambitnego, dojrzałego art-rocka „dla wszystkich” starło się jednak z jeszcze inną, formalną ambicją zespołu. Porwał się on bowiem na rozbudowaną formę czterdziestominutowej suity, której opracowanie okazało się być nie lada zadaniem. Stworzenie materiału, który niejako w jednej kompozycji skupiać miał wszelkie pomysły, wymagało znacznie innego podejścia, niż wcześniej. Nagrania demo dostępne na wydanej z dodatkami edycji z 1998 roku świadczą o tym, że grupa zaopatrzona w zestaw koncepcji, patentów, segmentów całej struktury, na etapie tworzenia płyty potrafiła mocno modyfikować ich konfiguracje, szukając optymalnego rozmieszczenia elementów muzycznej układanki. Z jednej strony wydaje się, że tworząc dzieło w swojej kompleksowości zwarte, pozbawione dłużyzn i mielizn, zresztą relatywnie niedługie, znalazła owo optimum, z drugiej jednak po dziesiątkach przesłuchań wciąż zaskakują te momenty, z których ostatecznym kształtem zespół faktycznie mógł mieć kłopoty. Konceptowi „Misplaced Childhood” bliżej do misternej układanki, której konfiguracja jeszcze mogłaby być nieco modyfikowana, aniżeli do muzycznego, progresywnego strumienia świadomości. Co ciekawe, już na wydanym w następnej kolejności „Clutching At Straws”, konstrukcyjnie luźniejszym, pojawiające się gdzieniegdzie sekwencje połączonych utworów brzmią już dużo lepiej.
„There is no childhood’s end” – chciałoby się rzec. Muzyka Marillion wraz z „Misplaced Childhood” prezentuje się dojrzalej, choć owa muzyczna dojrzałość sprawia wrażenie jeszcze nie w stu procentach ukonstytuowanej, ulegając ciężarowi kompozycyjnego wyzwania. Wydaje się, że dopiero dwa lata później miał przyjść czas na prawdziwie dojrzałe dzieło, w moim przekonaniu po niemal trzech dekadach lepiej broniące się, aniżeli „Mispaced Childhood” – płyta przepiękna, wzruszająca, jednak spośród krążków Marillion ery Fisha – chyba najmniej frapująca.