Historia nierzadko lubi się powtarzać… Hasse Fröberg, znany przede wszystkim jako wokalista i gitarzysta jednego z najbardziej popularnych szwedzkich symfoniczno-progresywnych zespołów, po raz drugi w urlopowym okresie swojej macierzystej grupy nagrał quasi-solowy* album. Co prawda jest to już trzecia płyta wydana pod bardzo wyszukanym szyldem „Ja i Muzyczna Kompania”, ale poprzednia ("Powerplay", 2012) ukazała się w okresie zdecydowanie wzmożonej działalności macierzystego The Flower Kings. Nie ulega wątpliwości, że znacząco odbiło się to wówczas na jakości płyty.
Historia nierzadko lubi się powtarzać… Wszystkie wydawnictwa HFMC mają podobną konstrukcję - każde zawiera tak samo dziewięć elementów, wśród których znajdziemy cztery utwory epicko symfoniczne i znacząco dłuższe (niektóre nawet kilkunastominutowe), instrumentalne miniatury oraz kilka raczej rockowych piosenek brzmiących niemal z amerykańska czyli z lekką dozą popu, bluesa, hard rocka, a nawet jazzu. Co więcej, skład zespołu jest również niezmienny od początku istnienia. Tworząc pięć lat temu grupę, Hasse powiedział w jednym z wywiadów: "Będąc staroświeckim, nie chcę tworzyć nowego projektu, tylko zespół z określonym brzmieniem. Wierzę, że kluczową sprawą jest z jednej strony znalezienie entuzjastycznych muzyków, którzy pokochają moją muzykę i będę gotowi na próby, a z drugiej - stworzenie zespołu, który naprawdę będzie dobrze współpracował." Wydaje się, że zespołowość i pasja to właśnie jedne z najważniejszych zalet tego składu, w którym trudno znaleźć słabszy punkt. Tym bardziej, że równie ważne dla Szwedów jest zarówno skomponowanie dłuższej i bardziej skomplikowanej formy, jak i stworzenie smacznej i nośnej melodii. Lider ponownie zaprosił do współpracy swoich kolegów ze szwedzkiej hardrockowej kapeli Spellbound (działającej niezbyt długo w latach 80.) - basistę Thomasa Thomssona i perkusistę Ola Strandberga oraz mało znanych poza Szwecją, ale nie mniej utalentowanych - gitarzystę Antona Lindsjö i klawiszowca Kjella Haraldssona. Co natomiast dostaliśmy nowego? Ewidentnie nowe mamy dwie rzeczy: opakowanie i album koncepcyjny. Okładka tym razem została ręcznie narysowana, a nie zaprojektowana komputerowo i naprawdę bardzo dobrze się komponuje z refleksjami na temat tego, o czym mowa w warstwie literackiej, w tym przypadku o tym, jak widzimy czas i jak doświadczamy jego upływu.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem rysunek umieszczony na okładce, zastanawiałem się, czy rzeczywiście będę miał do czynienia z ewolucją smaku, czy dostanę przysłowiowe odgrzewane kotlety, tylko inaczej podane. Jednak już pierwsze przesłuchanie przyniosło dość prosty wniosek - Muzyczna Kompania Fröberga dostarczyła nam przyzwoity prog‑rockowy album, aczkolwiek bez nadmiernych uniesień. Wydaje się, że aktualny przepis Hassego jest typowo cukierniczy: warstwy ciasta o sztywniejszej, bardziej skomplikowanej strukturze przekłada względnie gładkimi kremowymi kompozycjami i gdzieniegdzie dekoruje wisienkami.
Przechodząc do kulinarnych szczegółów… Tym razem wisienki są mniej wyraziste, ale też taka jest idea płyty, bo dwie instrumentalne miniatury to jedynie intro "Seconds" i outro "Minutes" (ale o jakże wymownych tytułach), które zawierają przede wszystkim tykanie zegara związane z głównym konceptem. Pierwszy regularny utwór "Can’t Stop The Clock" jest jakby odzwierciedleniem całego albumu - kryje w sobie mnóstwo kolorów i nastrojów oraz zróżnicowane tempa i tonacje z nieco cięższymi elementami à la wczesny Dream Theater. Następny - "Everything Can Change" - to bardziej konwencjonalna piosenka rockowa z elementami jazzu i bluesa wziętymi jakby z lat 60., podobnie jak "Something Worth Dying For", tyle że ta druga swoim cięższym i mroczniejszym brzmieniem odwołuje się zdecydowanie wyraźniej do hardrockowej przeszłości Froeberga, Thomssona i Strandberga. Z kolei "Pages" stanowi suitę ewidentnie nawiązującą do 'yesowych' tradycji zarówno melodycznie, jak i wokalnie. Znajdziemy tam gitarowo-klawiszowe otwarcie, czysto symfoniczno-progresywny środek przechodzący zgrabnym gitarowym solo w spokojniejszą część (gitara akustyczna i fortepian), po której następuje lekko patetyczny finał. "In The Warmth Of This Evening" jest najbardziej złożonym na płycie utworem, jednocześnie najsilniej przypominającym dokonania The Flower Kings. Został nie tylko mocno urozmaicony zmianami tempa i tekstur melodycznych, ale zawiera również apetyczne partie klawiszowe, poprzedzające emocjonalne gitarowe zakończenie. "Soemone Else’s Fault" natomiast prezentuje się nie tylko jako porcja zwyczajnego symfonicznego rocka oparta na tradycyjnym klawiszowym graniu rodem z lat 70., bo w drugiej części przechodzi niemal w hard rocka, ale kończy się ponownie czysto progresywnie (takich powrotów do punktu wyjścia znajdziemy na płycie znacznie więcej). Podobno sam Hasse opisał ten utwór jako mieszankę Steviego Wondera, Yes, Whitesnake i AC/DC…
W przeciwieństwie do mniej udanego "Powerplay" (no ale w końcu, ilu zespołem udało się uniknąć klątwy drugiej płyty) trudno na "HFMC" znaleźć wypełniacze (co najwyżej jeden i jest nim ciepła, ale raczej dość trywialna ballada "Genius"), natomiast sporo tu przepysznych partii gitarowych i smakowitych klawiszowych oraz wyborna praca sekcji rytmicznej. Tak jak żaden z poprzednich dwóch albumów nie odkrył nowych smaków, ani nie przełamał doskonale znanych aromatów, również najnowsze dzieło Hassego Fröberga i jego Muzycznej Kompanii nie przesunęło zespołu w inne obszary rocka progresywnego. Szwedzi wciąż pozostali w tych nieco delikatniejszych rejonach, w których pojawiają się nierzadko grupy Kaipa, Moon Safari, The Tangent, Echolyn czy Neal Morse. Na szczęście nie odeszli zbyt daleko jak Flying Colors czy w latach 80. niektórzy klasycy art-rocka (z grzeczności nazw nie wspomnę). Crossover prog w czystej postaci i rzetelnym wykonaniu.
*) quasi- [wym. kwazi-] "pierwszy człon wyrazów złożonych tworzący nazwy i określenia osób, rzeczy lub zjawisk, które są czymś tylko pozornie lub nie są tym w ogóle" [Słownik Języka Polskiego PWN]