Pochodzą z Francji, wywodzą się z rozwiązanej w 2003 roku grupy o nazwie ADN (czy ktoś o niej słyszał?), niedawno zadebiutowali płytą pt. „One In Every Crowd” i w ulotce towarzyszącej płycie już piszą o sobie: „czołowy francuski zespół progresywny”. Wytrawni sympatycy muzyki art rockowej na pewno wezmą na te słowa odpowiednią poprawkę, gdyż prog rock znad Sekwany, to dość charakterystyczna jakość, nie ciesząca się, mówiąc eufemistycznie, wielką estymą wśród art rockowych ortodoksów.
Grupa Eye To Eye idealnie wpisuje się w szufladkę „neoprogresywny rock z Francji” i wraz ze swoimi licznymi wadami (ale także i kilkoma zaletami) proponuje na swojej płycie „One In Every Crowd” prawie 70 minut muzyki, na które składa się 9 utworów. Są one dość zróżnicowane pod względem długości, jak i konstrukcji. Wydaje się, że role centralnych filarów albumu mają pełnić wieloczęściowe, trwające po ponad 16 minut kompozycje „Love And Pain” oraz „One Day…”. Niestety nie są to jakieś wybitne muzyczne perły, a raczej – rzekłbym – progresywne rzemiosło. Szczególnie pierwszy z wymienionych utworów ciągnie się niczym mordoklejka, a zarazem nudzi jak flaki z olejem. Zdecydowanie lepiej wypada sekwencja złożona z dwóch innych nagrań: „Waiting For…” oraz „You”, z których pierwsze to trwające zaledwie 120 sekund, ale za to jakże śliczne solo na akustycznej gitarze. Amirouche Ali Benali robi tu naprawdę świetną robotę. Szkoda, że na płycie „One In Every Crowd” nie próbuje on częściej porywać odbiorców swoimi soczystymi partiami. A jeżeli już, to całą jego pracę marnuje niezbyt ciekawie śpiewający Benoit Derat. Mam wrażenie, że jego śpiew niekiedy ogranicza się do wykrzykiwania pewnych fraz umęczonym, zachrypniętym głosem.
Jeżeli wspomniałem już o krótszych fragmentach muzycznych, które pełnią na albumie „One In Every Crowd” funkcję miniaturowych łączników, to warto wspomnieć o utworach „Dark Flower Perfume” (1 minuta 14 sekund) i „Just Before” (2 minuty 8 sekund). W obu w roli głównej słyszymy Philippe’a Benabsa, który gra na syntezatorach. Jak widać, mamy więc na tej płycie zarówno utwory krótsze, jak i dłuższe. Mamy też, - uwaga, uwaga, zgadliście! – utwory o średniej długości. Spośród tych ostatnich na uwagę zasługuje rozmarzony „Private Fars”. Jak dla mnie to jeden z najciekawszych fragmentów całej płyty. Ale i tak nie wpływa on na zmianę mojej bardzo przeciętnej oceny całego albumu. Mamy na „One In Every Crowd” kompozycje wokalne, jak i instrumentalne. Mamy oprócz klasycznego rockowego instrumentarium, także partie skrzypiec (gościnny udział Elsie Bruckert). Mamy też szerokie zastosowanie dźwięków pozamuzycznych (np. uporczywy sygnał dzwoniącego telefonu w „Private Fars”). Mamy próby mocnego rozpędzania się przez zespół i nadawania muzyce rozmachu. Są też elementy bardziej kameralne, jak w przypadku wspomnianych już przeze mnie miniaturek. Jest nawet przeróbka ayrenowskiego utworu „Back On Planet Earth”. Ale do oryginału brakuje jej mniej więcej tyle, co mrówce do słonia.
Niby wszystko na tej płycie jest. Niby jest na właściwym miejscu. Niby muzycy grają bez żadnego błędu. Niby wszystko się tu zazębia i płynie bez zarzutu. Ale coś w tym wszystkim nie gra tak, jak powinno. Coś w muzyce zespołu Eye To Eye zgrzyta. Czegoś w niej brakuje. Może zespół za bardzo chciał przybliżyć się do typowego neoprogresywne brzmienia znanego z wydawanych w latach 80-tych wczesnych i popularnych płyt Marillion, IQ, Pallas i Arrakeen? No i wyszedł z tego ot taki, przeciętny album przeciętnego francuskiego neoprogresywnego zespołu. Z całym bagażem charakterystycznych cech wiążących się z tą dwuznaczną etykietką.