Violent Silence - Kinetic

Artur Chachlowski

ImageNie znam wydanej w 2003 roku pierwszej płyty grupy Violent Silence. Dlatego nie wiem, czy zawierała dobrą i udaną muzykę, czy też raczej kiepskawą i delikatnie mówiąc, średnio interesującą jak ta, którą słyszymy na albumie „Kinetic”. Ten drugi w dorobku zespołu krążek ukazał się na rynku w 2005 roku i dość długo przeleżał mi się na półce, ale w sumie nie żałuję, że nie śpieszyłem się z poznawaniem jego muzycznej zawartości. Czas wakacji sprzyja muzycznym remanentom, dlatego też dzisiaj kilka słów o albumie, który jak sięgam pamięcią jest najsłabszym wydawnictwem w katalogu, skąd inąd renomowanej szwedzkiej wytwórni płytowej Progress Records.

Na łamach naszego portalu piszemy zarówno o lepszych, jak i o gorszych albumach, a że akurat ten zalicza się do tej drugiej kategorii, nie będę się nad nim pastwił, lecz po prostu postaram się powiedzieć dlaczego zespół Violent Silence zmarnował szansę, by swoim nowym wydawnictwem zadziwić (w pozytywny sposób) prog rockowy świat.

W grupie Violent Silence nie ma gitarzysty. Są za to dwaj keybordziści. I grają w taki sposób, jakby za wszelką cenę chcieli zapełnić lukę w postaci brakującego gitarowego ogniwa. Brzmią przez to jak jakiś pop rockowy zespół z lat 80-tych. Coś, jak skrzyżowanie A-Ha i Duran Duran z Kajagoogoo, a wokalista swoją ekspresją przypomina mi Howarda Jonesa (pamiętacie tego blond przystojniaka?). Szczególnie uderza to w uworze „Subzero”, który z jednej strony posiada spory potencjał przebojowy, a z drugiej – wykonany jest tak, że śmiało mógłby startować w finałowym konkursie o nagrodę Eurowizji.

Pulsujące i wszechobecne brzmienie syntezatorów na dłuższą metę nie tylko nudzi, lecz zaczyna irytować. Właściwie tylko w umieszczonym na początku płyty nagraniu tytułowym klawisze dają pozytywny efekt zaskoczenia. Lecz już kolejny utwór, „Torrential Rains”, jak i następny, oddzielony od niego króciutkim instrumentalem, „Sky Burial” - to nagrania brnące zupełnie donikąd. Klawisze niemiłosiernie dudnią, Howard Jones, przepraszam Bruno Edling, dziwacznie śpiewa, a muzyka gubi się gdzieś w ślepym zaułku.

Jest jeszcze na płycie „Kinetic” obligatoryjna suita. 18-minutowa kompozycja „Quiet Stalker” zaczyna się w dość sztampowy, a rozwija się w bardzo przewidywalny sposób. I nagle, gdy już wydaje się, że będą to totalne nudy na pudy, rozpoczyna się ośmiominutowe solo na syntezatorach. I jest to zdecydowanie najciekawsze 8 minut na nowej płycie grupy Violent Silence. Hannes Ljunghall wspierany przez drugiego klawiszowa Bjorna Westena daje popis wspaniałej gry. Nie jest to wprawdzie pokaz jakiejś wyjątkowej wirtuozerii, ale te kilka minut potrafi zachwycić. Solówka utrzymywana jest raczej w stylu Jean Michela Jarre’a niż w typowej neoprogresywnej manierze i może przez to tak bardzo zaskakuje ona swoją świeżością. Gdy na ostatnie 3 minuty kompozycji „Quiet Stalker” powraca wokal ma się poczucie, że dzieje się to zupełnie niepotrzebnie. Jakby jakikolwiek śpiew po tak pięknej partii instrumentalnej był całkowicie zbędny. A klawisze mogłyby tak grać i grać. Bez końca…

No cóż, album „Kinetic” pomimo niezłych momentów do wybitnych na pewno nie należy. Panowie z grupy Violent Silence nie przypuszczali chyba, że bez gitarzysty nie dadzą rady. Oczywiście historia muzyki rockowej zna przypadki, że można i tak, ale trzeba być przy tym prawdziwymi wirtuozami na miarę Keitha Emersona, czy Ricka Wakemanna. A członkowie Violent Silence takimi nie są. Najciekawiej i najrówniej na płycie „Kinetic” przedstawia się dobra robota perkusisty Johana Hedmana. Nic dziwnego, że niedawno „zaimportowany” został on przez inny szwedzki zespół, Galleon, który już niebawem wyda swoją nową studyjną płytę.

www.progressrec.com        

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku