Trzeba przyznać, że David Gilmour potrafi dobrze się wypromować i to bynajmniej nie samą tylko stricte reklamową kampanią. Niemały ferment musiał wzbudzić utwór „Rattle That Lock”, zapowiadający nową płytę na dłuższy czas przed jej premierą. Prezentując zaskakująco przebojowe oblicze artysty (bliskie choćby klimatom, jakie swego czasu proponował Chris Rea), wydawał się być zwiastunem muzyki znacznie odmiennej od tego, co proponował Gilmour w poprzednich latach. Konfrontacja nowej piosenki z ospałą, opartą na archiwalnych pomysłach muzyką z ostatniej płyty Pink Floyd „The Endless River”, odsłania ogromny kontrast wigoru i entuzjazmu z obsesyjną wręcz refleksyjnością i dekadencją. W nastroju, dynamice jest również znacznym przeciwieństwem materiału wypełniającego poprzednią płytę Gilmoura, wydaną przed dziewięcioma laty „On An Island” – materiału interesującego, barwnego, lecz zdecydowanie stonowanego. Tak chwytliwa pod wieloma względami przynęta, jak singlowy „Rattle That Lock” musiała zadziałać, prowokując do zadania pytania – czy z nową płytą artystyczny wizerunek dzisiejszego Gilmoura nieco się rozpogodzi?
Kontekst całości nie pozostawia złudzeń – przebojowy singiel to tylko jedna z dwóch (obok nagrania „Today”) kompozycji na płycie, które można by uznać za przełamanie wizerunku statecznego, refleksyjnego artysty. Z pomocą zwłaszcza sprawdzonych muzycznych kompanów (wśród nich znalazł się m.in. po raz kolejny Zbigniew Preisner), Gilmour stworzył album nie tylko ów wizerunek podtrzymujący, ale za sprawą emanującej z większości kompozycji dostojnej nastrojowości, momentami mocno roztęsknionej, wręcz potęgujący wyobrażenie o wyciszonej, przepełnionej nostalgią rockowej legendzie. Zważywszy na fakt, że Gilmour w przyszłym roku skończy siedemdziesiąt lat, taki a nie inny charakter jego nowej muzyki oczywiście nie może być niespodzianką, niemniej jednak ten stonowany i nostalgiczny nastrój wielu odbiorcom z pewnością nie będzie odpowiadał, zwłaszcza po rozczarowaniach związanych z „The Endless River”.
Są jednak przynajmniej dwa ważne powody, dla których „Rattle That Lock” może satysfakcjonować. Po pierwsze, melancholia płynąca z nowych kompozycji gitarzysty Pink Floyd przede wszystkim uspokaja, a nie przygnębia, tak więc, gdy Gilmour rozełkanym walczykiem wraca pamięcią do matki ("Faces of Stone") czy za pomocą kilku dźwięków fortepianu wspomina Richarda Wrighta ("A Boat Lies Waiting"), jest nie mniej wart uwagi niż wtedy, gdy przygaszając światła zaprasza do kameralnego klubu przepełnionego nastrojowym jazzem ("The Girl in the Yellow Dress").
Po drugie zaś, prezentując „Rattle That Lock”, Gilmour udowadnia, że jego aktywność twórcza nie sprowadza się jedynie do przywracania wspomnień ukrytych w zagrzebanych w archiwach taśmach, ale owocuje nowymi, w większości co najmniej przyzwoitymi piosenkami, które może jednych pozostawią niewzruszonych, ale będą w stanie uwieść całą masę innych. Zwłaszcza, że ręce gitarzysty wciąż nie zawodzą, a głos, choć wyraźnie, to jednak pięknie się starzeje.