Są artyści, którzy zawsze mogą liczyć u polskiej publiczności na wysoki kredyt zaufania. Jednym z nich jest Colin Bass, który na taką pozycję zapracował sobie działając u boku Andy Latimera w grupie Camel oraz nagrywając razem z polskimi muzykami (albumy „An Outcast Of The Islands”, "In The Meantime" oraz „Live At Polskie Radio 3” zrealizowane zostały wspólnie z członkami grup Quidam i Abraxas). To zaufanie, a właściwie popularność wśród fanów znad Wisły, przejawia się między innymi tym, że na każde nowe nagranie artysty czeka się z utęsknieniem, a potem mówi się o nim wyłącznie w samych superlatywach.
Tak jest, i zapewne tak będzie, gdy najnowszy solowy krążek Bassa pt. „At Wild End” trafi do regularnej dystrybucji w Polsce (poznańska firma Oskar). Zachwytom, ochom i achom pewnie nie będzie końca. I słusznie, bo to całkiem przyjemny album. Być może bez wzlotów, ale też i bez upadków: dobra, rzetelna płyta mówiąca dokładnie o tym, jakim człowiekiem jest ten stojący na progu emerytury (w maju skończył 64 lata) artysta, czego poszukuje w swym życiu oraz z czym czuje się najlepiej. Bo najlepiej Bassowi na głębokiej prowincji, gdzieś w cichej wiosce w północnej Walii, na farmie, w otoczeniu natury i zwierząt domowych (polecam rzut oka na okładkę oraz fotografie wewnątrz książeczki autorstwa córki Colina, Lenyi Alec Bass). Wszystko to znajduje swe odzwierciedlenie w muzyce, która wypełnia jego najnowszą płytę.
Ktoś mógłby rzec: to emerycki album. Chyba coś w tym jest. I nie jest to bynajmniej zarzut w stosunku do jakości materiału wypełniającego program albumu „At Wild End”. Zresztą określenie „emerycki” wcale nie musi mieć pejoratywnego zabarwienia. Wszak na przykład o albumie „On An Island” Davida Gilmoura też mówiło się „emerycki”, a zbierał on prawie wyłącznie pozytywne recenzje. W takich przypadkach działa więc efekt, o którym wspomniałem we wstępie do niniejszego tekstu. Są po prostu artyści, o których nie wypada mówić źle. Nawet jeżeli nagrywają nudne płyty. Bo przecież taką bez żadnych wątpliwości jest „At Wild End”. I myślę, że gdyby wypełniającej jej muzyki nie firmował Colin Bass, a dajmy na to, nieznany nikomu ‘John Smith’, to nikt w tym kraju nie zawracałby sobie tą płytą głowy. A tak mamy wydarzenie. I to sporego kalibru, gdyż w kilku (konkretnie w czterech) utworach gra nie kto inny, jak kolega Bassa z grupy Camel – Andy Latimer. To nazwisko to kolejna marketingowa „lokomotywa”, która z pewnością dźwignie ten album do góry. Mało tego, na płycie gra też inny członek popularnego Wielbłąda – perkusista Dave Stewart. Są tutaj też inni muzycy, którzy wspomogli Bassa grając na tak niewątpliwie oryginalnych i egzotycznych zarazem instrumentach, jak walijska harfa, kawal, ciftele, węgierski gwizdek, kecrek, bedug i kendang.
A muzyczna zawartość płyty? No cóż, jest jaka jest... Mamy tu 12 kompozycji, z których większość to spokojne, wyciszone, balladowe piosenki. Jeżeli już gra gitara, to częściej akustyczna, niż elektryczna. Jeżeli klawisze, to raczej fortepian (Kim Burton), niż syntezatory. Jeżeli Dave Stewart używa już bębnów i talerzy, to robi to z wyczuciem, raczej szemrząc miotełkami, niż korzystając ze stopy i mocnych pociągnięć na werblach. Nawet śpiew Colina Bassa jest jakby programowo oszczędny. Śpiewa on na sporym luzie, nie na całe gardło. Cała płyta ma zresztą wyjątkowo spokojny, sielankowy charakter będący w harmonii ze zdjęciem na okładce: Colin wiedzie spokojne życie muzykującego farmera i płyta „At Wild End” idealnie to odzwierciedla. W jej programie jest zaledwie kilka rockowych wzlotów i dynamiczniejszych momentów. Do takich zaliczyć można finał kompozycji tytułowej z soczystym gitarowym solo Latimera, wciśnięty pomiędzy dwie instrumentalne miniaturki utwór „Darkness On Leather Lake”, a po części także elegijny, dedykowany zmarłemu niedawno klawiszowcowi Camel, Guyowi LeBlanc, „Return To Earth”. Na przeciwnym biegunie stoją mocno wyciszone piosenki: „Waiting For One”, „We Are One”, „If I Could Say”, a także „Up At Sheep’s Bleat”, w której Colin już nie tyle śpiewa, co leniwie recytuje tekst wychwalający pod niebiosa zalety beztroskiego życia na wsi.