Szkoccy neoproggersi powracają z nowym albumem. I to już trzecim od czasu spektakularnego powrotu w 2011 roku po kilkudziesięciu latach milczenia (o losach formacji Comedy Of Errors możecie przeczytać w naszej recenzji wydanego cztery lata temu albumu „Disobey”). Tym razem zespół poszedł o krok dalej i nagrał albumu, który jest praktycznie jednym długim, wieloczęściowym, złożonym kompozycyjnie utworem. „Spirit” to coś na kształt marillionowskiego „Misplaced Childhood”. Kompaktowy krążek zawiera praktycznie tylko trzy elementy: 45-minutową kompozycję tytułową, kilkuminutowy instrumentalny epilog oraz umieszczoną na końcu jako bonus singlową wersję utworu „Spirit”.
Podstawowy program to oczywiście trzy kwadranse kompozycji „Spirit”. Oczywiście jest ona podzielona na kilka części (konkretnie na dziesięć), a niektóre z nich są malutkimi minisuitami złożonymi z kilku fragmentów, co w sensie konstrukcyjnym jeszcze bardziej przypomina słynne dzieło Marillionu z 1985 roku. Mało tego, muzycznie i stylistycznie na „Spirit” obracamy się w kręgu podobnych klimatów. Klimatów bliskich symfonicznemu rockowi. Oczywiście nie mówię tego po to, by stawiać oba albumy w tym samym szeregu, ale prawda jest taka, że pewne porównania w sposób naturalny nasuwają się same.
Album „Spirit” być może nie zawiera epickich utworów, ani potencjalnych radiowych hitów, lecz sam w sobie jest epicki i przebojowy. Nie ma na nim ani jednego nagrania, które na zasadzie „dźwiękowej lokomotywy” mogłoby pociągnąć go do góry, ale dzięki temu najlepiej słucha się go w całości. Są na nim powracające tematy (najczęściej przewija się wpadający w ucho, ale nie na tyle nośny, by zaistnieć jako przebój, utwór tytułowy), są świetne partie instrumentów klawiszowych (to one stanowią podstawę brzmienia grupy), ale i entuzjaści soczystych gitarowych wygibasów też znajdą coś dla siebie (warto odnotować powrót do zespołu w charakterze pełnoprawnego członka gitarzysty Marka Spaldinga) i w ogóle nieźle słucha się tej bardzo równej płyty. Równej, choć najciekawiej jest mniej więcej w samym jej środku. Tak od numeru zatytułowanego „In Darkness Let Me Dwell” aż po temat „Arise In Love, Arise”, który zwieńczony jest repryzą nagrania tytułowego. Chóralne partie wokalne, pompatyczne dźwięki kościelnych organów, spójne brzmienie reszty instrumentów, wszystko to ubrane w przenikające się wzajemnie, przyjemne w odbiorze melodie… Miód na serce słuchaczy o szeroko otwartych uszach. Jak zawsze w przypadku Comedy Of Errors duża w tym zasługa udanych kompozycji (a zwłaszcza dobrych melodii), które płyną wartkim strumieniem i niepostrzeżenie przechodzą jedne w drugie, co sprawia, że czas, który spędza się na słuchaniu płyty upływa bardzo szybko.
Płyta zawiera emocjonalnie zagraną muzykę. Chwilami nawet bardzo osobistą. Tematycznie obraca się ona wokół straty bliskiej osoby. O kogo chodzi? Skoro całość materiału skomponował keyboardzista Jim Johnston, a album dedykowany jest Ailsy Johnston, pozostaje nam domyślać się, że chodzi o naprawdę bliską osobę. I choć całość ma raczej smutny wydźwięk, to w muzyce Comedy Of Errors słychać pewne uczucie nadziei, które jest światełkiem nadziei na przyszłość.
I jeszcze jedno. Pamiętacie wydaną na początku roku płytę „Heavy On The Beach” formacji Grand Tour? „Spirit” pod wieloma względami przypomina mi tamto wydawnictwo. Nic dziwnego, wszak aż trzech członków Comedy Of Errors brało udział w pracach przy obu albumach: gitarzysta Mark Spalding, perkusista Bruce Levick oraz wokalista Joe Cairney. Szczególnie udział tego ostatniego, obdarzonego tyleż ciekawym, co unikatowym i wielce charakterystycznym głosem sprawia, że podobieństwa i stylistyczna zbieżność obu tych, skądinąd bardzo udanych, płyt wydają się wręcz wszechobecne. I wiecie co? Sam nie wiem która z nich jest lepsza.