To jedna z najbardziej wyczekiwanych płytowych premier 2016 roku: nowy album niezwykle popularnej w Polsce w latach 80. Electric Light Orchestry. Choć tak naprawdę płyta „Alone In The Universe” firmowana jest jako ‘Jeff Lynne’s ELO’, co z jednej strony ma zwrócić uwagę, że mamy do czynienia z tym „właściwym” ELO (w odróżnieniu od ‘The Orchestra starring former members Electric Light Orchestra’ utworzonej przez byłych członków tej formacji), a z drugiej – że to tak naprawdę gra jednoosobowa orkiestra Jeffa Lynne’a. Dokładnie tak, bo to on sam śpiewa i gra na „Alone In The Universe” na wszystkich instrumentach, za wyjątkiem – jak to napisano w książeczce – shakera i tamburyna.
Ale przejdźmy do muzycznej zawartości nowego krążka ELO. Znajdujemy na nim dziesięć utworów trwających niewiele więcej niż… pół godziny. Trochę to mało jak na 14 lat, które minęły od czasu wydania płyty „Zoom”. Ale nie ma co narzekać. Tym bardziej, że nie ilość, a jakość się liczy. Wszystkie nowe kawałki, i to bez żadnego wyjątku, to melodyjne, pełne uroku i charakterystycznego „elektrikowego” brzmienia udane piosenki, za jakie przed laty cały świat pokochał ELO. Każda z nich (znowu bez wyjątku!) to potencjalny kandydat na przebój. Jeden, i to jaki, już jest: pilotujący płytę na singlu „When I Was A Boy” - liryczny, trochę beatlesowski, z oszczędną aranżacją, z autobiograficznym nostalgicznym tekstem oraz obdarzony łatwym do zanucenia refrenem. Już kilka tygodni zaostrzył on sobą i tak spore apetyty sympatyków muzyki grupy ELO na jej wielki come back. Słuchając całej płyty trzeba podkreślić, że nie zawiedzie ona starych fanów. Lynne idealnie wstrzelił się w styl, który wyniósł jego zespół na szczyty popularności i w bezbłędny sposób odtworzył go teraz w studiu nagraniowym. Mamy więc na „Alone In The Universe”, krótką bo krótką, ale niesamowicie udaną i niezwykłej urody porcję muzyki ELO na najwyższym poziomie. Lynne jak zawsze chętnie sięga do brzmień a’la The Beatles (balladowe „The Sun Will Shine On You”, „All My Life”, „When The Night Comes” oraz nagranie tytułowe) i w ogóle do tzw. brzmienia Mersey Beat („Ain’t It A Drag”), nawiązuje do klimatu swoich największych przebojów sprzed lat („Love And Rain”, „Dirty To The Bone”, „Step At A Time”), składa hołd swojemu przyjacielowi Royowi Orbisonowi („I’m Leaving You”), puszcza też oko do sympatyków twórczości The Travelling Willburys („Ain’t It A Drag”) i w ogóle gra swoje magiczne dźwięki w sposób, w jaki tylko on potrafi, czyniąc z nawet najprostszych akordów niewiarygodnie cudne piosenki.
Bardzo przyjemna to płyta. Praktycznie bez wad, o ile nie oczekuje się od Lynne’a złotych gór i zegarków z wodotryskiem. Nie ma się do czego na „Alone In The Universe” przyczepić, album po prostu nie ma słabych punktów. Trochę mało mi tylko rozbudowanych orkiestrowych aranżacji, ale zdaję sobie sprawę, że pracując nad tym krążkiem autor miał na myśli sentymentalny powrót raczej do czasów płyt „Discovery” i „Balance Of Power”, niźli do „On The Third Day” czy „Eldorado”.