Nie żebym chciał szargać świętości, ale na samym początku niniejszego tekstu muszę zwrócić uwagę na pewien bardzo istotny fakt. Pamiętacie wydaną w 1994 roku, uznawaną dzisiaj za kultową płytę „Moonshine” grupy Collage? Powszechnie uważana jest ona za kamień milowy polskiego progresu. I powiem Wam, że nowa płyta grupy Arlon dorównuje, a kto wie czy nawet nie przewyższa tamto legendarne wydawnictwo.
Arlon nagrał płytę wyjątkową. Ma jednak pecha. W tamtym czasie Collage, aczkolwiek dojrzały już i utalentowany zespół, nie miał prawie w ogóle konkurencji. Dzisiaj, kiedy na polskiej scenie progresywnego rocka królują Riverside, Millenium, Lebowski czy Hipgnosis, o wiele trudniej jest stawiającym swe pierwsze kroki wykonawcom przebić się do świadomości szerokiej rzeszy słuchaczy.
Po ciekawym debiucie zatytułowanym „On The Edge” pochodzący z Podkarpacia zespół przypomniał się nową płytą, której nadał tytuł „Mimetic Desires”. I jak już przed chwilę wspomniałem, jest to płyta nietuzinkowa. Wspaniała, dojrzała i doskonale przemyślana. Praktycznie bez słabych punktów.
Panowie Maciej Napieraj, Paweł Zwirn, Jacek Szott, Wojciech Mandzyn (zastąpił poprzedniego wokalistę grupy Pawła Szykułę) i Wiesław Rutka rozpoczęli pracę nad tym albumem równo rok temu, czyli pod sam koniec listopada ub. roku. Do współpracy zaprosili Michała Mierzejewskiego i jego orkiestrę Sinfonietta Consonus (tą samą, która wzięła udział m.in. w nagraniu omawianej na naszych łamach produkcji Jordana Rudessa „Explorations”) oraz przemyski Chór Kameralny pod dyrekcją Andrzeja Gurana. Orkiestra pojawia się w trzech utworach, a jej gra rejestrowana była w studiu Radia Gdańsk. Warto również nadmienić, że nagrania kompozycji do „Mimetic Desires” realizowane były w kilku miastach i w sumie wzięło w nich udział aż 43 muzyków. Już same te fakty świadczą, że najnowszej produkcji grupy Arlon nie brakuje rozmachu.
I tak w istocie jest. Wystarczy posłuchać otwierającej album kompozycji „Tenebrae”. To blisko dziesięć minut epickiego grania na bardzo wysokim poziomie z orkiestrą, gotycko brzmiącym chórem i częstymi zmianami nastroju. Równie pięknie jest w „Quest For The Promised Land”: orkiestrowy wstęp, potem fortepian oraz głos dostrajający odbiorcę melodycznie i budujący niepowtarzalną atmosferę. A potem te smutne wiolonczele i delikatne tym razem chóry, a jeszcze chwilę później solo na saksofonie wprowadzające w klimat drugiej, już bardziej rozbudowanej części instrumentalnej, w której znów bryluje orkiestra i monumentalne chóry. Tempo zdecydowanie wzrasta przy utworze nr. 3: „The Wounded Land”. Zespół przyspiesza, można powiedzieć, że pędzi niemal na sygnale, a błyskotliwy wstęp zagrany na keyboardzie przypomina syntezatorowe popisy z solowych płyt Neala Morse’a. A później znów chóry i galopada rockowych dźwięków oraz wokalne interludia przeplatane delikatnymi fortepianowo–akustycznymi solóweczkami, dzięki którym na chwilę można złapać oddech w tej szalonej gonitwie dźwięków. Kompozycja zwieńczona jest szlachetnym i długim gitarowym solo przypieczętowanym Morse’owym motywem pamiętanym z początku utworu. „The Odd Theater” to jedno z krótszych nagrań na płycie, które oprócz przejmującego tekstu wyróżnia się fenomenalną partią syntezatorów a’la Tony Banks. Pełen zadumy klimat (fortepian i delikatne pociągnięcia smyczków) wprowadza nas w kolejny utwór – „Ekphrasis”, do którego zrealizowano teledysk (można go obejrzeć pod tym linkiem). Choć nie jest to utwór z jakimś szczególnie dużym potencjałem przebojowości, to może jednak uchodzić za swego rodzaju wizytówkę płyty. Zachwyca w nim perfekcyjna współpraca sekcji smyczkowej, delikatnych gitar, przewijających się przez cały czas fortepianowych dźwięków, uroczej solówki na saksofonie, partii gitary akustycznej oraz zrelaksowanego, acz przeszywającego śpiewu. Na bardziej rockową nutę wykonana jest tytułowa kompozycja „Mimetic Desires”. Choć to dobry i bardzo rzetelnie wykonany utwór, prawdopodobnie nie stanie się on (przynajmniej nie od razu) ulubieńcem słuchaczy, ale w połączeniu z następującym po nim fenomenalnym, ponad ośmiominutowym utworem „Nothing Changes” stanowi mocny punkt programu płyty. A „Nothing Changes” to nagranie godne finału tej znakomitej płyty: sukcesywnie rozwijające się, nieśpieszne, narastające jak śniegowa kula staczająca się ze zbocza, z minuty na minutę nabierające mocy i przygotowujące słuchacza na prawdziwy punkt kulminacyjny płyty, a w dodatku zawierające w sobie całą paletę nastrojów: od spokoju po finałowy patos, z często powtarzającym się wokalnym motywem („nothing changes…"), który na długo zapada w pamięci. Przeżyłem to na własnej skórze: gdy zapętliłem sobie ten album i puściłem do poduszki, w nocy budziłem się regularnie w tym właśnie, jednym, bardzo szczególnym momencie, a rano miałem już poczucie, że znam tę kompozycję na pamięć. W każdym razie to bardzo dobry utwór i wspaniałe podsumowanie tego, czego słuchaliśmy na płycie do tej pory.
Ale uwaga, to wcale jeszcze nie koniec płyty. Gdy wybrzmią ostatnie dźwięki „Nothing Changes” mamy jeszcze kilkudziesięciosekundowe wyciszenie w postaci syntezatorowej, sterylnie brzmiącej cody z kilkoma znajomymi z samego początku płyty dźwiękami, na tle których rozlega się szept wokalisty: „mimetic life is not your destination… give up memetic desires…”. Ten trwający ledwie 85 sekund temat to taka kropka nad ”i” postawiona przez zespół, jakby pieczęć z napisem „perfekcyjnie wykonana robota”…
Na całe wydawnictwo składa się nieco ponad 53 minuty muzyki, głównie autorstwa i w aranżacji Jacka Szotta, ale również tej skomponowanej przez wokalistę, gitarzystę klasycznego Wojciecha Mandzyna oraz gitarzystę Wiesława Rutkę. Ten ostatni z wymienionych wspomagał dzielnie Anettę Mandzyn w tworzeniu strony literackiej albumu. A teksty poszczególnych utworów wyrażają brak zgody na panującą w otaczającym nas świecie głupotę, chciwość, okrucieństwo i pychę. Dominantą przekazu jest refleksja na temat człowieka „skazanego” na wolność, z której nie potrafi korzystać, człowieka zagrożonego utratą autentyczności, detronizującego autorytety, jednostki żyjącej w pogardzie dla życia, nękanej egzystencjalnym lękiem i nihilistycznym zwątpieniem. Jednak w tej moralnej zapaści człowiek nie traci nadziei i szuka prawdy. Walczy o to, by być sobą, nie poddaje się iluzjom i próbuje nie skrywać się za maską czy pozą. Życie to życie, a nie jakaś gra, bo w teatrze życia jesteśmy równocześnie aktorami i widzami. Taki przekaz przewija się w tekstach, które przekonywująco interpretowane są przez Wojciecha Mandzyna. Przejęcie przez niego głównego wokalu, jego wyrazisty i interesujący głos nadał zespołowi Arlon nowej jakości, a połączenie tekstów i muzyki w jego interpretacji nie tylko stworzyło niepowtarzalny klimat na tym wydawnictwie, ale i wyniosło płytę „Mimetic Desires” o szczebel wyżej w porównaniu z, i tak udanym przecież, debiutanckim albumem.