Tiebreaker - We Come From The Mountains

Artur Chachlowski

ImageWywodzą się z norweskiej sceny udergroundowej i słyną z niezwykle żywiołowych koncertów. W przeciągu minionych dwóch lat dali ich ponad dwieście. A ubiegłym roku wydali własnym sumptem album „We Come From The Mountains”, który teraz wznawia wytwórnia Karisma Records (ta sama od Airbag, Magic Pie, Randezvous Point, Fatal Fusion i Brimstone) i od listopada udostępnia go w międzynarodowej dystrybucji. Jestem pewien, że skazany jest on na sukces, choć grupa Tiebreaker gra zdecydowanie inną muzykę od grup, których nazwy wymieniłem powyżej.

Żywioł, w którym młodzi Norwegowie czują się najlepiej to brzmienia a’la lata 70. z mocnym ukłonem w stronę klasyków pokroju Led Zeppelin, Deep Purple, Free oraz ich współczesnych odpowiedników, jak Rival Sons czy Gov’t Mule. Tak, słuchając tej niedługiej (40 minut) i oldschoolowo wydanej płyty (nawet okładka stylizowana jest na lata 70.) odnosi się wrażenie, że muzyka Tiebreaker zabiera nas w czasie do złotej ery hard rocka. Każdy z dziewięciu utworów wypełniających program płyty to stylowa perełka i praktycznie każdy z nich daje zespołowi powód do dumy.

Trzeba to podkreślić, że Tiebreakers już w chwili debiutu jest bardzo solidną grupą, rewelacyjnie prezentującą się zarówno w mocno rozpędzonych numerach („The Gateway”, „El Macho Supreme”), lekko balladowych utworach („Homebound Pt. 1”, „Walk Away”), żywiołowych kawałkach („Trembling Son”, „Nicotine”, „Where Can Love Go Wrong”), odjazdowych nagraniach podszytych psychodelią („Homebound Pt. 2”), a nawet w przebojowym „Early Morning Love Affair”. Co? Wymieniłem wszystkie dziewięć tytułów? Tak, bo nie ma na tej płycie słabego punktu, nie ma fałszywej nuty, jest za to czysty profesjonalizm, młodzieńcza energia, więcej niż kompozytorsko–wykonawcza biegłość, jest mnóstwo wspaniale prezentujących się pomysłów. Aż dziw bierze, że Tiebreaker to debiutanci, bo brzmią jak prawdziwi wyjadacze. Wymieńmy ich nazwiska, bo wydaje mi się że niebawem będzie o nich bardzo głośno: śpiewa Thomas Espeland (chwilami jego głos do złudzenia przypomina Paula Rodgersa), Eirik Wik Haug oraz Olav Areklett Vikingstad grają na gitarach, a sekcję rytmiczną tworzą: Patrick Andersson (bas) i Pål Gunnar Dale (perkusja). Trzymam kciuki za międzynarodowy sukces zespołu, a Wam z całego serca polecam to wydawnictwo.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!