W dzisiejszych czasach wszystko dzieje się znacznie szybciej niż kiedyś. Pierwsza, potem druga płyta i zaraz ukazuje się wydawnictwo koncertowe, najczęściej wypasione DVD (albo BluRay) oraz dwupłytowy zestaw CD. Dawniej stawiający swe pierwsze kroki artyści znacznie dłużej pracowali na możliwość nagrania (i sprzedania!) albumu koncertowego. No, ale jako się rzekło, dziś czasy są już inne, a i muzyków tworzących (super)grupę Flying Colors raczej trudno zaliczyć do początkujących. Po dość ciepło przyjętych i omawianych na naszych małoleksykonowych łamach płytach „Flying Colors” (2012) oraz „Second Nature” (2014) przyszedł czas na zarejestrowany w trakcie występu w szwajcarskim klubie Z7 w Pratteln koncertowy album zatytułowany „Second Flight – Live At Z7”.
Praca operatorska - bezbłędna, obraz przejrzysty i ostry jak brzytwa, dynamika ujęć rewelacyjna, montaż dynamiczny, chłodna zazwyczaj szwajcarska publiczność nad wyraz żywiołowa (po wykonaniu „Forever In A Daze” widownia rozśpiewała się na dobre), cały zespół w doskonałej i zrelaksowanej formie… Czegóż chcieć więcej? Ta niezwykła mieszanka progresywnego rocka i hard rocka, a chwilami nawet melodyjnego popu w wydaniu Flying Colors sprawdza się na żywo w sposób znakomity. Perfekcyjna i niesamowicie precyzyjna (zero potknięć! A przecież grupa Flying Colors nie koncertuje zbyt często) gra wszystkich muzyków (wokalista Casey McPherson także gra na gitarze) sprawia, że koncertu słucha się i ogląda się znakomicie. Ta niesamowita dbałość o szczegóły i cyzelowanie niemal każdego dźwięku, każdego szarpnięcia struny czy uderzenia w werbel wcale nie zabija tego widowiska. Na szczęście są też chwile, gdy panowie Portnoy, Morse (Steve), Morse (Neal), LaRue oraz McPherson odchodzą od studyjnych pierwowzorów i pozwalają sobie na większy luz wykonawczy czy nawet na całkowicie nowy aranż niektórych piosenek, jak chociażby „One Love Forever” (zwracam uwagę na sympatyczny chórek Mike’a Portnoya i Neala Morse’a odśpiewany z centrum sceny), gitarowy „Colder Months” czy zakończony symfonicznym finałem „Peaceful Harbour”, które zaprezentowane zostały w zaskakującym akustycznym ujęciu.
Jak łatwo się domyślić, na program występu złożyły się utwory z dwóch pierwszych studyjnych albumów. De facto spośród 20 kompozycji, które można znaleźć na „Flying Colors” i „Second Nature” zespół wykonał aż 14 numerów. Szkoda trochę, że mając w składzie muzyków wywodzących się z tak prominentnych grup (Deep Purple, Dream Theater, Spock’s Beard, Transatlantic, Dixie Dregs, Alpha Rev) nie zdecydowano się, chociażby w trakcie bisów, na nieco bardziej wyluzowane podejście do repertuaru i nie wykonano jakiejś wiązanki coverów z bogatego przecież wcześniejszego dorobku muzyków. To tylko takie małe zastrzeżenie, bo ogólnie rzecz ujmując, występ Flying Colors robi naprawdę niezłe wrażenie. Długimi chwilami wciska wręcz w fotel. Moją uwagę przykuł do tego stopnia, że gdy już po zakończeniu finałowego epiku „Infinite Fire” wciąż siedziałem przyklejony do ekranu telewizora, w dodatku z szeroko otwartymi oczami (i także uszami!), ku mojej ogromnej radości i jeszcze większemu zdziwieniu przeczytałem na powoli przewijającej się „liście płac”, że autorem orkiestrowej wersji kompozycji „Peaceful Harbour”, która towarzyszy napisom końcowym oraz początkowemu Menu, jest nie kto inny, a nasz Michał Mierzejewski – artysta znany m.in. z symfonicznych adaptacji dzieł Dream Theater i Haken. Nic tylko pogratulować! Bo ten przepięknie zaaranżowany i chwytający za serce orkiestrowy motyw autorstwa Mierzejewskiego przynosi niemal tyle samo wzruszeń, co cały dwugodzinny koncert Flying Colors.