Cotton Salamander to jednoosobowy projekt brytyjskiego muzyka Martina Randle’a. Wprawdzie do nagrania płyty „The Pale And Crescent Moon” zaprosił kilkuosobowe grono gości, ale ich udział ogranicza się jedynie do wykonania solówek w pojedynczych utworach czy śpiewu w chórkach. To Martin Randle jest mózgiem całego przedsięwzięcia, to on śpiewa, gra na gitarach (w tym m.in. na akustycznej i basowej), na instrumentach klawiszowych oraz na perkusji.
Zafascynowany jest twórczością Pink Floyd i Radiohead, a za najwspanialszy okres w muzyce rokowej uważa lata 70. XX wieku., co zresztą na „The Pale And Crescent Moon” wyraźnie słychać. To bardzo klimatyczny album, na którym panuje nastrój w sam raz na późnowieczorne romantyczne spotkania z muzyką przy lampce wina i świecach. I przy rozgwieżdżonym niebie rozświetlonym światłem tytułowego bladego półksiężyca... Niektóre fragmenty płyty jako żywo nawiązują do twórczości Davida Gilmoura (gitarowe rozpasanie w „Rainbow’s End”), Marka Knopflera (w ”Reincarnated” kłania się klimat a’la „Private Investigations”), Robina Armstronga, którego znamy jako artystę firmującego projekt o nazwie Cosmograf (utwór „Never Let You Out” jak ulał pasowałby na którąś z jego płyt) czy Nicka Barretta. Szczególnie wokalnie Randle przypomina odrobinę lidera Pendragonu, choć trzeba przyznać, że akurat wokal oraz podkład perkusyjny (automat?) są dwoma najsłabszymi ogniwami projektu. Do reszty trudno się przyczepić. Jest tu wspaniały klimat, są przepiękne melodie, świetne partie gitar i mnóstwo szlachetnych dźwięków granych na organach Hammonda.
Album „The Pale And Crescent Moon” pewnie wielkiej kariery nie zrobi. Trudno też traktować go jako jakieś objawienie, bo do historii muzyki rockowej wnosi raczej niewiele. Ale nie sposób go zignorować czy też pominąć, jeżeli chce się być na bieżąco z tym co ciekawego dzieje się na brytyjskim rynku prog rocka. Bo powtarzam raz jeszcze: takiego klimatu i tak fajnych melodii brakuje na wielu innych wydawnictwach, które – zapewne dzięki dobrej promocji i wypasionej produkcji – często niezasłużenie stają się faworytami mediów. Martinowi Randle i jego sympatycznej Bawełnianej Salamandrze raczej to nie grozi, co nie znaczy wcale, że „The Pale And Crescent Moon” już w chwili wydania jest skazany na zapomnienie.
Proponuję poszukać możliwości odsłuchania tej płyty w serwisach internetowych, uważnie się z nią zapoznać, a później zaglądnąć na dość skromnie wyglądający internetowy portal artysty i nie zwlekać, tylko zakupić ten album. Tym bardziej, że cenę zakupu można tam ustalić według własnego uznania. Polecam!