Zebrali się w czterech i utworzyli zespół takiego kalibru, który fani uwielbiają nazywać ‘supergrupą’. Trudno się dziwić, wszak każdy z muzyków tworzących formację Kiama ma za sobą przeszłość w renomowanych grupach kojarzonych głownie z muzyką progrockową. Mózgiem całego przedsięwzięcia jest niespokojny duch w osobie keyboardzisty Roba Reeda (Magenta, Kompendium, Chimpan A). Na gitarach gra Luke Machin działający niegdyś w zespole The Tangent. W talerze i bębny uderza Andy Edwards pracujący kiedyś w IQ oraz Frost*. A śpiewa Dylan Thompson, którego fani pamiętają głównie z nieistniejącego już The Reasoning.
Pomysł na ten album był taki, by wyciągnąć najbardziej kojarzące się z rockiem progresywnym elementy z dorobku klasycznych grup pokroju Led Zeppelin, Deep Purple, Rainbow, Queen i zaadaptować je w środowisku współczesnego (neo)prog rocka. I w rzeczy samej, początek płyty w postaci utworu „Cold Black Heart” ze swoimi ciężkimi gitarami i dominującym brzmieniem organów jako żywo przypomina stare produkcje spod znaku Led Zeppelin. W innych utworach słyszymy echa twórczości Genesis („Beautiful World”), kiedy indziej (jak w „Slip Away” czy „Slime”) Kiama zahacza o terytoria bliższe muzyce poprockowej. Są tu też wycieczki na delikatnie kołyszące się fale jazz rocka i balladowego bluesa („Muzzled”), są fragmenty, jak we „Free”, gdzie czujemy się jakbyśmy słuchali jakichś nieznanych dźwięków grupy Yes (świetna gitara Machina naśladująca arpeggia w wydaniu Steve’a Howe’a). Są zapierające dech w piersiach od niesamowitej prędkości prawdziwie udane rockery, jak „To The Edge” z fenomenalnymi żeńskimi gospelowymi chórkami (to naprawdę niezły numer, lecz niestety posiada przydługą część środkową, w której tempo, a co za tym idzie, i emocje niepotrzebnie opadają na niższy pułap). Są późnomarillionowskie odniesienia oparte na lekko rozmytych melodiach („Slip Away”). Są utwory balladowe, jak „I Will Make It Up To You”, które jednak odrobinę nużą przez swój nienajlepszy i nadmiernie eksploatowany refrenowy zaśpiew.
Co jest jednak pewne, charakterystyczne i słyszalne nieomal w każdej minucie albumu „Sign Of IV” to stylowy powrót do lat 70. Nie ma żadnych wątpliwości, że tak renomowani muzycy osadzili brzmienie swojej muzyki w tamtych czasach w sposób tyleż łatwy, co wręcz bezbłędny, a przy tym nienachalny, czyniąc z tej płyty prawdziwą ucztę dla uszu koneserów. Ale żeby nie było, że słodzę i bezkrytycznie wychwalam ten album, powiem teraz kilka słów o jego niedociągnięciach. Gdyby płytę „Sign Of IV” nagrali debiutanci oceniłbym ją bardzo wysoko. Grupę Kiama tworzą jednakże muzycy w niemałym stażem i sporym dorobkiem. W tym przypadku poprzeczka wisi znacznie wyżej i, choć jako całość album prezentuje się przyzwoicie, to zaledwie w przypadku kilku utworów udało się tej poprzeczki nie strącić. Największą wadą niemal wszystkich kompozycji, które słyszymy na „Sign Of IV” jest to, że mają one rewelacyjne wręcz fragmenty, poruszające i zapadające w pamięć sekcje, intrygujące solówki, ale są to tylko… cząstkowe elementy poszczególnych utworów. Chyba żadne z nagrań nie stanowi dzieła skończonego i bezbłędnego od A do Z. I chyba dlatego album, jako całość, prezentuje się znacznie lepiej niźli jako suma wypełniających go kompozycji. Co w pewnym sensie można zapisać grupie Kiama na plus.
Na koniec o samym wykonaniu. Nikogo pewnie nie zdziwię, gdy powiem, że jest ono bezbłędne i właściwie nie można się przyczepić. Produkcja to także poziom światowy. A co chciałem szczególnie podkreślić, to doskonała robota, jaką wykonuje wokalista Dylan Thompson. Niespodziewanie to nie Rob Reed, a właśnie on niejednokrotnie „kradnie show” całemu zespołowi, śpiewając wręcz po mistrzowsku w każdym, bez wyjątku, utworze. Duże brawa!