Thom Yorke i spółka nigdy nie bali się eksperymentów. Od lat są pionierami w wydawaniu płyt w sposób tyleż niespodziewany, co wręcz zaskakujący, czyniąc ze swojej niekonwencjonalności prawdziwy trademark (przypomnijmy chociażby sposób opublikowania albumu „In Rainbows”, który można było ściągnąć z internetu za sumę, którą samemu uznało się za stosowną). Tym razem premierze płyty „A Moon Shaped Pool” także towarzyszyło spore zamieszanie. Nie dość, że album ukazał się bez żadnej zapowiedzi, to jeszcze w okresie poprzedzającym jego wydanie Radiohead totalnie wyczyścił swoją stronę internetową oraz profile na Facebooku i Twitterze.
Tymczasem, po sporym szoku, na który początkowo zostali skazani fani, nadszedł czas na spore zadowolenie. Bowiem „A Moon Shaped Pool” to rzecz wyjątkowej urody. W minimalistyczny, często wręcz ambientowy klimat swojej twórczości angielski kwintet umiejętnie wplótł potężną porcję orkiestracji (London Contemporary Orchestra And Choir). Ta tak mocno wyeksponowana rola smyczków i partii orkiestrowych (często odtwarzanych od tyłu do przodu) to efekt fascynacji współczesną muzyką poważną gitarzysty Johnny Greenwooda. Dużą rolę w brzmieniu Radiohead nadal odgrywa elektronika (utwór „Ful Stop”), a całość płyty utrzymana jest w rozmarzonym, niemal filmowym klimacie. Większość utworów ma charakter melancholijnych kołysanek, a dwa promujące album single – „Burn The Witch” i „Daydreaming” – a także fenomenalne nagranie „The Numbers” stanowią o prawdziwej potędze tej niespodziewanej, a przy tym jakże wspaniałej płyty.
Bez awangardowych zapędów, bez zbędnego przepychu, bez niepotrzebnej ckliwości grupa Radiohead nagrała album wymykający się gatunkowym ramom, przełamujący wszelkie przejawy stereotypowego szufladkowania, a przy tym wymagający od odbiorcy sporego skupienia. Album dojrzały, przemyślany, a przy tym nadzwyczaj udany. Album, którym Radiohead udowodnili, że znajdują się w ścisłej czołówce pierwszej ligi, w której grają najlepsi współcześni twórcy muzyki rockowej.