„Art Therapy” jest pierwszym solowym albumem Krzysztofa Lepiarczyka – muzyka związanego na stałe z formacją Loonypark (a wcześniej współpracującego z wieloma zespołami i projektami, m.in. Padre, Liquid Shadow, Metus, Meteopata, Sting and Police Tribute Band, The Painters czy nawet chwilowo z Nemezis) i jednocześnie muzyka sesyjnego współpracującego przede wszystkim z wydawnictwem Lynx Music.
To właśnie ta krakowska firma wydawnicza wypuściła niedawno na rynek ten album, który nagrywany był w kilku studiach nagraniowych. Poza grającym na różnych instrumentach (przeważnie klawiszowych) głównym bohaterem całego przedsięwzięcia, słyszymy tu grono towarzyszących mu muzyków: na gitarach grają Michał Dolata i Marek Smelkowski, a na trąbce Michał Bylica. Na płycie brak jest żywej perkusji, co od razu rzuca się w uszy, lecz umiejętnie wykorzystany automat perkusyjny nie razi i w gruncie rzeczy nie przeszkadza w należytym odbiorze muzyki.
Album „Art Therapy” momentami przypomina filmowy soundtrack z domieszką art rocka i elektroniki. Wyróżnia się otwierający całość utwór "I Still Remember" zaśpiewany przez Magdę Grodecką. Jej głos wydaje się tu bardzo podobny do Sabiny Goduli-Zając (o czym jeszcze wspomnę w dalszej części tej recenzji), co sprawia, że od razu nasuwa się muzyczna konwencja spod znaku Loonypark. Ale spotka nas tu zaskoczenie. Bo dalej już tak nie jest. Połowę płyty stanowią dość żywiołowo wykonane utwory instrumentalne. Brzmienie trąbki dość mocno wyróżnia się w jednym z najciekawszych numerów na tym krążku - „Laryngocele”. W utworze „Beauty” zaśpiewał i zagrał na gitarze wspomniany wcześniej Marek Smelkowski. Jego głos i umiejętności w połączeniu z muzyką Krzysztofa Lepiarczyka mieliśmy już wcześniej okazję podziwiać na płycie projektu Padre „From Faraway Island”. Tutaj wypada to równie dobrze, z tym że mamy tu do czynienia z wyraźnym odejściem od stylu kojarzącego się z tamtym projektem i to w pełnym tego słowa znaczeniu. O ile w przypadku Padre wokale były czyste i przejrzyste, o tyle tutaj śpiew Marka wydaje się mocno przetworzony elektronicznie, ale i świetnie wpasowany w niemal filmowy klimat tej kompozycji.
Płytę zamyka wspaniała i chwytająca za serce kompozycja „Nothing” z wokalem Magdaleny Grodeckiej. Symfoniczne brzmienia w środkowej części utworu wciskają mocno w fotel. Wyeksponowany na koniec utworu wokal może się kojarzyć nieco z wokalizą z „The Great Gig In The Sky” grupy Pink Floyd (ten sam zamysł, choć melodia inna). Ogólnie rzecz biorąc, w utworach wokalnych głosy wokalistek zostały dobrane na tyle trafnie, że przy pierwszym odsłuchaniu trudno jest rozróżnić, że to śpiewają trzy różne osoby (Magda Grodecka, Aleksandra Kozubal i Sabina Godula-Zając), a dopiero z kolejnymi przesłuchaniami płyty zaczynają wychodzić różnice.
Podsumowując, duże brawa dla artysty za odwagę w kwestii decyzji o wydaniu tak skomponowanego solowego albumu. Kierunek rozwoju muzycznego, moim zdaniem, bardzo dobry i proszę tak trzymać!