Zawsze z ogromną przyjemnością powracam do tego albumu. Ilekroć wybieram się gdzieś na dłużej z reguły zabieram go ze sobą. Tak było też tego lata, gdy wpakowałem go do swojej walizki i spędziłem przy nim kilka wyjątkowo udanych wieczorów…
Gdy słucham muzyki z albumu „Long Distance Voyager” zawsze odżywają wspomnienia. Bo przecież poznawałem go dokładnie w chwili wydania. Pamiętam, to były wakacje 1981 roku, bardzo szczególne wakacje – wszystko było inne, wszystko było pierwsze, wszystko było wyjątkowo piękne („the grass was greener…”), choć rzeczywistość tamtego czasu – zarówno polityczna, jak i „sklepowa” (kartki reglamentacyjne niemal na wszystko!) – była nad wyraz szara, ponura i przygnębiająca. Ale na szczęście było jeszcze niereglamentowane radio i prezentowana w nim muzyka – zarówno w Programie Trzecim (Piotr Kaczkowski), jak i w Programie Pierwszym (Bogdan Fabiański). No i nie ma co ukrywać, ten czas należał do grupy The Moody Blues.
„Long Distance Voyager” był (wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, bo niby skąd miałem wiedzieć?) dziesiątym albumem w dorobku tego zespołu, który wówczas kojarzył mi się prawie wyłącznie z klasyczną „pościelówą” tańczoną (o zgrozo!) na szkolnych dyskotekach (to dopiero były dyskoteki!) – „Nights In White Satin”. Był to album o tyle ważny, że pierwszy nagrany z nowym keyboardzistą, Patrickiem Morazem, który wcześniej współpracował z grupami Yes i Refugee i który zastąpił wieloletniego członka The Moody Blues, Mike’a Pindera, który z kolei odszedł z zespołu klika lat wcześniej, po nagraniu płyty „Octave”. Co od razu urzekło mnie w tym albumie, to niezwykła melodyjność i przebojowość niemal wszystkich utworów wypełniających jego program, przy równoczesnym zachowaniu wszystkich klasycznych pierwiastków tzw. ambitnego rocka. Już otwierający całość utwór „The Voice” był tak chwytliwym numerem, że momentalnie podbił listy przebojów i praktycznie do dziś uważany jest za jedną z najważniejszych muzycznych wizytówek zespołu. Chwilę później objawił się – szokująco jak na The Moody Blues nasączony elektroniką – kolejny przebój „Gemini Dream”. Te dwa nagrania poniosły całą płytę do wielkiego komercyjnego sukcesu. Ale przecież i reszta piosenek to niepowtarzalnie piękne i ze wszech miar udane utwory. Weźmy taki „In My World” – jakże wspaniale brzmiący i powoli rozwijający się gitarowy (na gitarze hawajskiej gra gościnnie B.J. Cole) balladowy numer tak wspaniale wokalnie zinterpretowany przez Justina Haywarda. Weźmy jego kolejny popisowy numer – chwytliwe nagranie „Meanwhile”, które w energetyczny i optymistyczny sposób otwierało stronę B longplaya. Weźmy liryczną balladę Johna Lodge’a „Talking Out Of Turn” czy też popisowy wokalny numer Raya Thomasa „22.000 Days” – ręce same składają się do oklasków!. Trudno nie zachwycić się też przeuroczą, zagraną na gitarze akustycznej i przepięknie zaśpiewaną przez Thomasa kołysanką „Nervous” z epickim, orkiestrowym refrenem (gra orkiestra pod dyrekcją Pipa Williamsa). Jest ona genialnym przygotowaniem pod porywający finał albumu w postaci minisuity złożonej z trzech utworów: „Painted Smile”, „Reflective Smile” i „Veteran Cosmic Rocker” (z wplecioną w nie krótką ‘konferansyjną’ wstawką w wykonaniu Dave’a Symondsa). To jedno z moich najbardziej ulubionych, a zarazem najbardziej oryginalnych zakończeń albumów rockowych. Tyle się tu dzieje! Atmosfera lunaparku, popisów cyrkowych, burlesek w wykonaniu clownów oraz ten fantastyczny, pełen fajerwerków rockowy „koncertowy” encore – tego wszystkiego wprawdzie nie widać, ale nie trzeba wcale dużej wyobraźni, by podczas słuchania finału płyty „ujrzeć” to wszystko na własne oczy.
„Long Distance Voyager” to świetna płyta, która pomimo swoich już 36 lat w ogóle się nie zestarzała. Dlatego nie dziwcie się, że każdorazowo stanowi ona element mojego obowiązkowego urlopowego ekwipunku. To dla mnie bardzo wakacyjna płyta, choć wcale nie zawiera wakacyjnej muzyki. Polecam ją każdemu kto potrafi docenić perfekcyjny warsztat wszystkich muzyków (album został nagrany w następującym składzie: Justin Hayward – śpiew, gitary, John Lodge – śpiew, gitara basowa, Ray Thomas – śpiew, flety, harmonijka ustna, Patrick Moraz - instrumenty klawiszowe oraz Graeme Edge – perkusja) oraz ich genialne wręcz, a przy tym oryginalne pomysły, które idealnie wpisały się w transformację, jaką na przełomie lat 70. i 80. przechodził rock progresywny (a którą to The Moody Blues przeszedł praktycznie bezboleśnie, nagrywając w latach 80. kilka niezłych, a przy tym komercyjnie bardzo udanych płyt).
I tak sobie myślę, że pomimo zalewu, obiektywnie rzecz biorąc, dobrych i bardzo dobrych, wydawanych współcześnie nowych płyt z podobną muzyką, nie zbliżają się one swoim poziomem do omawianego dziś przeze mnie albumu. Dlatego raz jeszcze polecam go gorąco wszystkim Słuchaczom poszukującym nie tylko nowych, współczesnych, atrakcji muzycznych. Wiem, że wśród naszych małoleksykonowych Słuchaczy i Czytelników nie brakuje ludzi obdarzonych taką wrażliwością, która sprawi, że „Long Distance Voyager” trafi ich w czuły punkt i pozwoli im „odkryć” ten album na nowo.