Trio Emerson Lake & Palmer, w odróżnieniu od innych „pierwszoligowych” klasycznych progrockowych zespołów, nie wydało w latach 80. ani jednego albumu. Co prawda, w drugiej połowie dekady poczyniono przymiarki do reaktywacji supergrupy, ostatecznie jednak zaowocowały one dwoma projektami, na których zabrakło jednego z trójki tworzących legendarny skład muzyków (w 1985 roku powstała płyta, na której w miejscu Carla Palmera na perkusji zagrał Cozy Powell, trzy lata później na rynku pojawił się album projektu 3, w składzie którego z kolei zabrakło Grega Lake’a – jego miejsce zajął Robert Berry). Dopiero początek lat 90. przyniósł powrót prawdziwego ELP, w 1992 roku ukazał się pierwszy od czternastu lat studyjny album tria, zatytułowany „Black Moon”.
Po tylu latach milczenia w zasadzie nie bardzo wiadomo było, czego się spodziewać. Historia pokazała, że początek dekady jednak nie był jeszcze sprzyjającym czasem na egzekwowanie pierwotnych progresywnych ambicji artystów, którzy gatunek dwadzieścia lat wcześniej definiowali. Tym samym zawartość nowego albumu Emerson Lake & Palmer, jak się wydaje, miała na celu zwyczajne zaznaczenie obecności grupy na rynku i stanowiła niejako pretekst do wyruszenia w trasę koncertową.
Trio zatrudniło jako swego rodzaju przewodnika po nowej rynkowej rzeczywistości - kompozytora i producenta Marka Mancinę, dziś znanego przede wszystkim za sprawą soundtracków do wielu filmów Disneya, wówczas zaś mającego na koncie m.in. ścieżki dźwiękowe do obrazów science-fiction oraz kooperację z Trevorem Rabinem i współprodukcję płyty „Union” grupy Yes. W mniejszym stopniu kompozytorsko, przede wszystkim jednak od strony producenckiej przyczynił się do brzmienia „Black Moon”, któremu zdecydowanie bliżej było nadal muzyce AOR lat 80., aniżeli klasycznemu rockowi progresywnemu. Płyta, która musiała rozczarować ortodoksyjnych fanów klasycznego ELP, daleka była również klasie choćby pierwszych dokonań kwartetu Asia, niemniej jednak z perspektywy czasu przynajmniej po części potrafi się bronić, zwłaszcza dzięki mocnym, zapadającym w pamięć melodiom autorstwa Lake’a, które w zasadzie ciągną cały album.
Mimo strywializowania dawnego podejścia do kompozycji, braku zdecydowanego instrumentalnego polotu, nierzadko daje się usłyszeć ciążenie ku dawnym pomysłom i założeniom. Nie wszędzie jednak owe reminiscencje wypadają przekonywująco. Na plus wychodzą zwłaszcza powroty Lake’a do balladowych schematów (pod wieloma względami bliski przebojowi „Lucky Man” „Farewell To Arms”, czy zamykająca płytę ballada „Footprints In The Snow” - młodsza „siostra” podobnych nagrań z płyt „Works”), czy będące prawdziwą ozdobą tego zestawu, dostojne solo na fortepianie Emersona („Close To Home”). Niestety, znalazły się na płycie i próby wskrzeszenia dawnych idei, których efekt okazał się raczej mizerny – instrumentalny „Changing States”, mimo paru nieco lepszych momentów, generalnie w mało ciekawy sposób próbuje sięgnąć poziomu instrumentalnych „killerów” z przeszłości, a wzięcie przez zespół na warsztat „Tańca Rycerzy” Siergieja Prokofjewa („Romeo And Juliet”) nie ma startu do starszych interpretacji klasyki, które były przecież w najlepszych latach znakiem rozpoznawczym Emerson Lake & Palmer.
Wydaje się więc, że po dekadzie solowych doświadczeń, po związku Palmera i w swoim czasie również Lake’a z pop-rockową Asią, artystyczne ambicje tria od estetyki rocka progresywnego odeszły na tyle daleko, że próby jej wskrzeszenia na „Black Moon” przyniosły mniej pożytku, niż trzymanie się przystępniejszych trendów. Album nigdy jednak nie stał się częścią „pop-rockowego kanonu” progrockowych tuzów, bo mimo obecności kilku solidnych, melodyjnych piosenek, jest jako całość zbyt nierówny.