W 1974 roku zespół Emerson, Lake & Palmer miał już zapewnioną czołową pozycję wśród wykonawców prezentujących muzykę związaną z rockiem progresywnym. Na ich koncerty przychodziły tłumy, dodatkowo wiele ludzi oglądało ich za pośrednictwem telewizji. Zagrali oni osiemdziesiąt koncertów w dwanaście miesięcy. Ta właśnie trasa koncertowa okazała się jedną z najbardziej dochodowych i dających największy rozgłos w dotychczasowym światku rockowym. Trio po długich przemyśleniach, doszło do wniosku, że w tej chwili nie jest w stanie nagrać kolejnej płyty, która nie ustępowałaby poziomem poprzednim, zatem na jakąś chwilę znika ze sceny, by spokojnie, bez mrużenia oczu przed światłami reflektorów i błyskami fleszy, zastanowić się nad jakąś nową muzyczną ścieżką, którą powinno obrać. Ostatecznie, podjęty został pomysł o wydaniu albumu dwupłytowego, na którym każdy z muzyków dostałby jedną stronę winyla tylko dla siebie, natomiast czwartą wypełniłyby nagrania napisane wspólnie przez wszystkich członków zespołu.
Cała trójka od razu przystąpiła do działania. Carl Palmer zaczął pracować nad swoim koncertem na perkusję (nie udało się go ukończyć, zatem ostatecznie obrał on kierunek ku jazzowi, czerpaniu z klimatów bigbandowych i z muzyki klasycznej). Greg Lake zajął się tym, co lubił robić najbardziej, czyli pisaniem ballad rockowych (powstało ich pięć). Natomiast Keith Emerson postanowił dać upust swoim zaciągom do muzyki klasycznej w postaci koncertu na fortepian i orkiestrę. Na części wspólnej znalazł się utwór cover, który powstał w wyniku radosnego jammowania i druga dłuższa kompozycja, już bardziej przemyślana, z tekstem Petera Sinfielda.
Album wydany 9 kwietnia 1977 roku. Opiszę po kolei wszystkie jego cztery części.
Keith Emerson:
Z „Piano Concerto No. 1” i jego twórcą wiąże się przykra historia. Otóż, niedługo po ukończeniu przez Emersona pierwszej i drugiej części utworu, w jego domu wybuchł pożar, który strawił większość dobytku i to wydarzenie miało duży wpływ na charakter finałowej, trzeciej części koncertu (nazwanej nawet „Toccata Con Fuoco”, co oznacza „toccata z ogniem”). Sam muzyk powiedział, że pierwsze dwie części pisał w spokojnym, sielankowym klimacie, a później, gdy jego dom spłonął, swoje rozgoryczenie ukazał poprzez agresywność części trzeciej. Ja w żadnym wypadku nie życzyłbym nikomu, żeby spotkało go coś tak okropnego, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że utworowi wyszło to na dobre.
Emerson podczas nagrań gra fortepianie firmy Steinway, natomiast towarzyszy mu London Philharmonic Orchestra pod batutą Johna Mayera, z którym Keith konsultował się podczas pisania partii orkiestry.
„Allegro Giojoso” - koncert rozpoczyna sama orkiestra, która przedstawia nam główne tematy, które później będą przetwarzane. Ruchliwe części kontrastują ze spokojnymi, głośniejsze z cichymi. Subtelnie i delikatnie wchodzi fortepian. Dobrze uzupełnia się z innymi instrumentami (wśród nich na pierwszy plan od czasu do czasu wychodzi flet). Często mamy do czynienia z polifonią. Przez chwilę słyszymy Emersona solo, który zaczyna grać swój patent, czyli schemat w lewej ręce, a brzmiącą niczym improwizacja melodię w prawej. Na koniec jeszcze kilka skoków w dół klawiatury na powrót z towarzyszeniem orkiestry.
„Andante Molto Cantabile” – znowu orkiestra przedstawia nam główne tematy. Wchodzi partia Emersona, który gra prostą, acz piękną melodię. Przy drugim powtórzeniu nasila się polifonia, zarówno na fortepianie, jak i w orkiestrze. Wszystko idealnie ze sobą współgra.
„Toccata Con Fuoco” – rozpoczyna się od razu groźnie i agresywnie, równocześnie orkiestrą i riffem w oktawach w lewej ręce pianisty. Zarówno smyki, jak i dęciaki grają bardzo ruchliwe partie. Całość trzeciej części zbudowana jest z bardzo różnych fragmentów. W środku mamy kontrastujący spokojniejszy moment, w którym słyszymy fortepian solo. Powraca riff lewej ręki z początku. Orkiestra przedstawia nam melodię finałową (z samego końca). Jeszcze kilka równoległych zejść fortepianu, fletu piccolo i smyków. Na moment fortepian zamienia się w instrument akompaniujący, a flet piccolo gra solo. Wybucha finał – rozkładane akordy Emersona i szeroka orkiestra.
Koncert na fortepian z towarzyszeniem orkiestry na płycie zespołu rockowego to z pewnością dziwne, niespotykane, a zarazem fascynujące przedsięwzięcie. Keith Emerson sprostał mu na wszystkich możliwych polach, pokazując, że jest jednym z najlepszych kompozytorów, którzy obracają się w świecie rocka. Jeżeli chodzi o samo dzieło, każda z trzech części ma swój odrębny charakter, każda ma swój pomysł i rolę w tworzeniu całości. Pierwsza jest delikatnym wprowadzeniem w świat dźwięków Emersona, spokojnie kreuje nam krajobraz i klimat opowieści. Druga ukazuje romantyczną część duszy pianisty dotychczas skrytą pod płaszczem wielu dysonansowych i ciężkich Hammondowo-Moogowych zagrywek. Trzecia natomiast jest oddaniem złości i rozgoryczenia Emersona (powód już znamy) i zarazem jest najbardziej zbliżona do jego wcześniejszej twórczości, słychać, że w tych dźwiękach czuje się świetnie. Pod koniec, w finale, złagadza on dysonanse i orkiestrowo-fortepianowe „wariactwa” na rzecz uporządkowanej szeroko granej melodii, która patetycznie, wspaniale kończy utwór.
Porównując koncert Emersona do innych koncertów fortepianowych z muzyki klasycznej, muszę powiedzieć, że nie jest on bardzo zaawansowany technicznie (tutaj też zależy do kogo porównujemy), ale jeżeli chodzi o same zabiegi kompozytorskie, o ich bogactwo, to wypada on bardzo dobrze. W oczy rzuca się także jego długość – około 19 minut to bardzo mało, jak na standardy funkcjonujące w klasyce. Ja jednak twierdzę, że lepiej napisać krótki, ciekawy utwór, niż długi i nudny. Keith Emerson stworzył krótki, z którego ja nie wyrzuciłbym ani jednego momentu. Według mnie jest to jeden z ciekawszych koncertów fortepianowych w historii.
Jest jeszcze jedna rzecz wymagająca wyjaśnienia. Jeśli ktoś jest obeznany z muzyką klasyczną, to wie, że przy numerze koncertu zawsze podana jest tonacja, w jakiej został napisany. W przypadku utworu Emersona jej nie ma. Dlaczego ? Według mnie, powodem jest to, że kompozytor przez cały czas płynnie biega sobie pomiędzy różnymi tonacjami z pomocą świetnych modulacji.
Jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, co wcześniej grał muzyk, w jakim okresie czasu napisał i nagrał swoją kompozycję, to powinniśmy być pełni podziwu dla Keitha Emersona. Zdecydowanie „Piano Concerto No. 1” to jego największe dzieło, któremu nigdy nie dorównał jakikolwiek z jego innych utworów.
Greg Lake:
„Lend Your Love To Me Tonight” – zaczyna się samą gitarą akustyczną, basem i wokalem, by z czasem rozwinąć się, za przyczyną dodanej perkusji i partii orkiestry. Jest to piosenka z gatunku tych bez wyraźnego refrenu. Słucha się jej z przyjemnością.
„C’est La Vie” – rozpoczyna się samą gitarą akustyczną, szybko dołącza do niej wokal, a później orkiestra. Czasami pojawiają się trafione wstawki instrumentów dętych drewnianych. Ciekawostką jest słyszane wewnątrz utworu solo akordeonu, mające przypominać nam klimat Francji. Ostatnia zwrotka jest zagrana szerzej, pojawiają się chóry, nadające utworowi większej podniosłości. Jest to pozycja jeszcze lepsza od poprzedniczki.
„Hallowed By The Name” – wyrwanie z atmosfery moment wcześniej wybrzmiałego utworu. W tej pozycji dominuje skala pentatoniczna molowa i prosty, nieco tłuczony rytm. Kawałek ciągnie się, bo cały czas powtarzane jest to samo. Piosenka jest słaba.
„Nobody Loves You Like I Do” – prosty kawałek, w tempie umiarkowanym, z wyeksponowaną harmoniką ustną. Ratuje go dobre solo gitary klasycznej, partie orkiestry i chóru. Gdyby nie one, byłby słaby. Teraz jest średni.
„Closer To Believing” – najspokojniejszy, najbardziej klimatyczny i najlepszy utwór z wszystkich pięciu, z bardzo dobrymi partiami orkiestry i chóru. Zastanawiają mnie dysonanse wprowadzone w akompaniamencie w paru miejscach. Może ma być to nawiązanie do wcześniejszej twórczości zespołu?
Druga strona pierwszego winyla to całkiem przyjemna część albumu. Ważnym jest natomiast, żeby nie przeceniać udziału Grega Lake’a w tworzeniu słyszanych utworów. Teksty napisał Peter Sinfield, a partie orkiestry i chóru Godfrey Salmon (to on tu robi większość roboty).
Carl Palmer:
„The Enemy God Dances With The Black Spirits” – rozpoczyna się topornym riffem granym przez perkusję i orkiestrę, później smyki wykonują kilka ruchliwych przejść, wchodzi część, w której słychać ksylofon. Kawałek jest słaby, porwany i niepotrzebnie dysonansujący.
“LA Nights” – trudno to nawet wysłuchać do końca z powodu rzadko zmienianego rytmu i natłoku różnych niepotrzebnych partii instrumentów. Jedyna fajna rzecz to folkowe wstawki grane przez saksofon.
“New Orleans” – rozpoczyna się słabym “plastikowym” riffem i jeszcze gorszymi wstawkami na jego tle. W połowie nagrania pojawia się saksofon, niestety w żaden sposób nie poprawia on wydźwięku ogółu.
“Two Part Invention In D Minor” – najlepsza pozycja części Palmera, zaczerpnięta z klasyki. Opiera się ona na bardzo wolno granej na marimbie inwencji dwugłosowej d moll J. S. Bacha i dodawanych do niej gdzieniegdzie wstawek orkiestry.
“Food For Your Soul” – początek jest zagrany w iście bigbandowym stylu, ale późniejsze wariactwa dodawanych do tego instrumentów są okropne. Pod koniec mamy krótką perkusyjną solówkę, po niej flet ala Ian Anderson i koniec. Kawałek jest bardzo słaby.
“Tank” – ciekawa orkiestrowa wersja utworu z debiutu zespołu Emerson, Lake & Palmer. Jednak każdy musi sam ocenić, czy jest ona lepsza czy gorsza od pierwowzoru.
Część albumu przeznaczona tylko dla Palmera wypada bardzo słabo. Trudno wytrwać do jej końca, bo nie ma w niej nic wciągającego, ani ciekawego.
Emerson, Lake & Palmer:
“Fanfare For The Common Man” – początek zapowiadający późniejszy album nagrany z perkusistą Powellem. Syntezatorowe zagrywki Emersona kojarzą mi się z utworem „The Score” z tamtej płyty. Niestety, po nich, następuje długie, nudne i trudne do wytrzymania jammowanie, z powodu niezmiennego przez dłuższy czas akompaniamentu, który w dodatku jest prawie cały na jednym akordzie! Dla mnie, utwór ma wydźwięk negatywny.
“Pirates” – dłuższy, ponad trzynastominutowy utwór, który emancypuje w szczególności biegłość gry Emersona. Poskładany jest z różnych fragmentów, lepszych i gorszych. Lake śpiewa w sposób bardziej obrazujący tekst, niż mający pokazać jego umiejętności wokalne, ale nie wypada to źle. Aranżacje orkiestrowe nadają kompozycji rozmachu, a w niektórych momentach możliwe, że specjalnie nawiązują do tych z trzeciej części koncertu Emersona (możliwe, bo to tylko moje przypuszczenie). Jest to dobre zwieńczenie płyty.
Po przesłuchaniu albumu, nie ma wątpliwości, że zespół wykonał dobre posunięcie, znikając ze sceny na trzy lata, by potem wrócić płytą rzeczywiście nie ustępującą poziomem poprzedniczkom. „Works Vol. 1” nie jest albumem równym. Mamy na nim zarówno części wspaniałe i wybitne - „Piano Concerto No. 1” Keitha Emersona, jak i beznadziejne – część Carla Palmera. Nagrania Grega Lake’a prezentują razem raczej średni poziom. Kompozycje zespołowe odrobinę ponad średni (słaby pierwszy kawałek, a dobry drugi). Ten album, moim zdaniem, świetnie prezentuje nam wkład poszczególnych charakterów w dorobek zespołu.
Postawa każdego muzyka jest inna. Palmer jawi nam się jako bębniarz, który wykonuje bardzo dobrze polecenia kolegów, jednak sam niezbyt potrafi coś znośnego skomponować. Lake pokazuje dobrą grę na basie (na gitarze akustycznej przeciętną) i zarazem uzmysławia nam, kto w zespole odpowiada za dość dobre spokojne melodie wokalne. Natomiast Keith Emerson prezentuje się nam nie tylko jako świetny klawiszowiec, ale także jako bardzo biegły pianista i kompozytor o rzadko spotykanych w rocku wysokich umiejętnościach.
Nawet podczas fali powstawania wielu grup propagujących punk rocka, trio w składzie: Emerson, Lake oraz Palmer, potrafiło napisać i nagrać dobrze sprzedające się, podobające się szerokiej rzeszy słuchaczy dwa krążki, umieszczone w jednym opakowaniu i opatrzone jednym tytułem.
„Works Vol. 1” to jeden z moich faworytów do miana najciekawszego albumu zespołu, zwłaszcza z uwagi na absolutną perłę, jaką jest koncert Keitha Emersona. To moje zdanie. Można się z nim zgodzić albo nie. Na pewno album ten trzeba znać.