Van Der Graaf Generator - Alt

Maciej Polakowski

ImageCztery lata temu na portalu MLWZ pojawiła się już recenzja albumu „Alt” (2012), ale stoi ona niejako w opozycji do moich odczuć związanych z tą pozycją. Z tego powodu oraz z chęci pozostania z Państwem i z VDGG do końca, zdecydowałem się napisać własny tekst.

Od wydania bardzo, bardzo słabej płyty „A Grounding In Numbers” do wydania „Alt” minął zaledwie rok. Po odnotowaniu tego, nie sposób było nie wzbudzić refleksji dotyczącej poziomu potencjalnego materiału, który mógłby zostać umieszczony na nowym krążku. Skoro zespół przez trzy lata nie potrafił nic nagrać, to jakim cudem dadzą radę przez rok?

W stosunku do albumu sprzed dwunastu miesięcy, skład pozostał niezmieniony. VDGG tworzą nadal Hammill, Banton i Evans.

Zwracam uwagę na dwa ważne aspekty dotyczące tej płyty: pierwszy - jest to album instrumentalny. Czyli o dobrych tekstach możemy zapomnieć. Drugi - jest to album nie zawierający jakichkolwiek przemyślanych struktur, czy schematów. Nie znajdziemy tu muzyki pieczołowicie skomponowanej, nie znajdziemy tu typowych dla rocka riffów, nie znajdziemy tu przemyślanych komplikacji rytmicznych, nie znajdziemy tu wyraźnych tematów, nie mówiąc już o ich przekształcaniu. Konkluzja? Nie ma tu grama progresywnego rocka! W ogóle nawet zastanowiłbym się nad rockiem… W zamian za to otrzymujemy 60 minut grania, które ma na celu raczej tworzyć nastrój, niż prezentować jakiekolwiek walory techniczne.

Nie ma potrzeby opisywać każdego kawałka zamieszczonego na krążku osobno. Wszystkie z nich są oparte na takiej samej zasadzie. Jest sobie jakaś plama tworzona na syntezatorze, do niej dodawane są dźwięki gitary elektrycznej, perkusja i czasami elementy muzyki konkretnej.  Brzmi nieźle? Trochę jak wczesna twórczość Pink Floyd. Niestety, po uściśleniu, wychodzą na jaw mankamenty.

Dla mnie, wszystko brzmi jakby było wymyślane sekundę przed zagraniem i trudno to nawet nazwać improwizacją, tylko raczej jakąś jam session. Powielę swoje słowa, ale znowu powraca to, co stało się po raz pierwszy na drugim krążku albumu „Present”. Muzycy wchodzą do studia, włączają instrumenty, odpalają taśmę i przez godzinę grają bez żadnego, nawet najmniejszego schematu. Różnica jest taka, że na tamtym albumie zespół jeszcze próbował utrzymywać wszystko w jakichś rytmicznych ryzach i że był tam Jackson, który swoimi solówkami robił większość roboty. Tutaj nie znajdziemy żadnego momentu dobrej, logicznej perkusji. Tutaj nie znajdziemy fantastycznego organowego tła Bantona. Zamiast tego otrzymujemy uderzane byle jak i możliwe nawet, że momentami losowe klawisze i losowe bębny czy talerze. O gitarze elektrycznej Hammilla nie wspomnę, bo od zawsze lubił na niej grać tak, żeby wprowadzać element chaosu.

Ktoś powie: widocznie VDGG na tej płycie postanowił grać ambient. Moja odpowiedź jest następująca: w klasycznej definicji tego gatunku jest jasno określone: „ambient ma nie przeszkadzać”. To, co prezentuje VDGG na omawianym w tej chwili krążku, nie tylko przeszkadza, ale i denerwuje. Poza tym nie wymaga od muzyka prawie żadnych umiejętności. Natomiast słuchacze muszą się zmierzyć z tą płytą, co już wymaga swego rodzaju samozaparcia.

Założę się, że po wybrzmieniu ostatnich dźwięków albumu niejeden z fanów nie będzie wiedział, co powiedzieć. Niektórym po prostu zabraknie słów z zażenowania, smutku, ostatecznej utraty nadziei. Jest to bez wątpienia najgorszy album wydany pod szyldem VDGG. O zespole, który chcielibyśmy usłyszeć przypomina nam jedynie górny napis i zdjęcie na okładce płyty.  Odszedł Jackson, Hammill przestał śpiewać, Banton nie gra nawet jednej trzeciej z tego, co dawniej, Evans stracił wszystkie perkusyjne umiejętności, jakie dawniej posiadał i teraz jego gra sprowadza się do chaotycznego uderzania w to, co w danej chwili zobaczy. Grupa ewidentnie znalazła się w najgorszym momencie całej swojej historii, bez perspektyw na zmiany i bez najmniejszego sensu ciągnięcia dalszej współpracy.

Na poprzedniej płycie umarł Van Der Graaf Generator. Natomiast ten krążek to jego pogrzeb. Żegnamy zespół legendę, który pozostawił nam w spadku dziesięć albumów: jeden wybitny („Pawn Hearts”), jeden może nawet bardzo dobry („H to He, Who am the Only One”), jeden dobry („Godbluff”), jeden dość dobry („Still Life”), jeden średni („The Least We Can Do Is Wave To Each Other”), trzy słabe („World Record”, „Present”, „Trisector”) i dwa beznadziejne („A Grounding In Numbers”, „Alt”).

Pozostaje nam skupiać się na tych lepszych, pamiętając, jak wiele różnych uczuć w nas wywoływały i ile wspaniałych przygód wynikło z ich słuchania.

Gdzieś na horyzoncie ukazuje się nowy album VDGG. Są trzy możliwości:

1.      Pierwsza to cud – zespół zmartwychwstanie.

2.      Druga to wieniec złożony na jego grobie, który przypomni nam tylko cień dawnych czasów.

3.      Trzecia? Grób zarośnie trawskiem.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!