Właściwy skład Kansas wykrystalizował się w 1973 roku, gdy to po wielu roszadach personalnych, szóstka młodych instrumentalistów z miasta Topeka w stanie Kansas (w tym także dwóch wokalistów), podpisała kontrakt z Kirshner Records. Byli to: Kerry Livgren – gitara elektryczna, pianino, organy, syntezator Mooga; Steve Walsh – organy, pianino, kongi, wokal; Robbie Steinhardt – skrzypce, wokal; Rich Williams – gitary elektryczna i akustyczna; Dave Hope – gitara basowa; Phil Ehart – perkusja. Wytwórnia zobowiązała się dostarczyć muzykom sprzęt niezbędny do rejestracji ich pierwszego albumu. Gdy tamci weszli do studia, wyszło na jaw, że słowo „niezbędny” oznaczało mniej więcej to samo, co „ograniczony do minimum” i na dodatek minimum w nienajlepszej jakości. Ta niedogodność razem z faktem, że zespół dostał na rejestrację płyty bardzo niewiele czasu (wg niektórych źródeł tylko dwa tygodnie), tłumaczy jej charakterystyczne „surowe brzmienie”, tak bardzo różniące się od późniejszych dokonań Kansas, za to sam materiał zgromadzony na krążku niejednego może wprawić w zdumienie.
Pierwszą pozycją na płycie jest singiel „Can I Tell You”, zarazem jest to pierwszy utwór oryginalnie zarejestrowany przez Kansas. Brzmienie może z początku razić swoją „archaicznością”, jednak po kilku przesłuchaniach, kawałek wywiera pozytywne wrażenie i uśmiech na ustach. W niecałych czterech minutach, zespół przedstawia się słuchaczowi ze swojej komercyjnej strony, aczkolwiek solówki skrzypiec i organów ukazują dobrą technikę muzyków. Sam utwór opiera się na chwytliwej, prostej melodii wokalnej śpiewanej na głosy oraz na wypełnionej krótkimi improwizacjami części środkowej. Jak się okaże w przyszłości, granie kilku krótkich solówek jedna po drugiej przez różnych członków zespołu, będzie jednym z zabiegów charakterystycznych dla Kansas.
„Bringing It Back” to jeden z bardzo nielicznych utworów występujących na jakiejś płycie Kansas jako cover, w tym przypadku cover prostego kawałka J.J. Cale’a z 1972 roku, zagrany szybciej, z większą energią, niż oryginał. Nagranie służy właściwie tylko ukazaniu popisów Robby’ego Steinhardta, który zarówno biegle gra na skrzypcach, jak i udziela się wokalnie. Niestety, improwizacje są o wiele za długie, co ostatecznie wypada na minus.
„Lonely Wind” to jedna z nielicznych ballad w repertuarze Kansas, zarazem jedna z ich najlepszych, w moim odczuciu lepsza od „Dust In The Wind”. Przesłanie tekstu może mieć zabarwienie lekko religijne, ale i tak zależy ono od prywatnej interpretacji. Utwór rozwija się, począwszy od wokalu Steve’a Walsha i akompaniamentu fortepianu, aż do śpiewu na głosy z towarzyszeniem prawie wszystkich instrumentów. Warta odnotowania jest ciekawa, symfoniczna część środkowa zakończona wysokim chórkiem. Sama końcówka to zmiana akompaniamentu i wokalu, z powrotem na delikatny i senny.
„Belexes” jest pierwszym utworem Kansas, który zyskał sobie ważne miejsce w repertuarze koncertowym grupy. Pojawia się w nim szerokie wykorzystanie pentatoniki molowej, na której w większości oparte jest nagranie. Jak się okaże, równoległe bieganie gitar, basu, organów i skrzypiec po dźwiękach wspomnianej skali, stanie się jednym z elementów charakterystycznych dla grupy. Będzie to także ten pierwiastek hard rocka zawarty w ich twórczości. Oprócz pentatoniki, dają się wysłyszeć również melodie przywodzące na myśl kulturę azjatycką, melodie, które Kerry Livgren zaczerpnął z opery Giaccomo Pucciniego – „Turandot”. Podobnie, jak to było w przypadku „Can I Tell You”, w utworze pojawia się kilka krótkich solówek, z których wartą szczególnego wyróżnienia jest ta Walsha - na organach i druga, nie tak często spotykana w rocku – perkusji. Kawałek jest grany i śpiewany bardzo ostro, a surowe brzmienie płyty może sprawić trudności w jego odbiorze.
„Journey From Mariabronn” – Kansas dopiero debiutuje swoim pierwszym krążkiem, a już otrzymujemy na nim zadziwiającą swoim niebywałym poziomem kompozycję. Utwór jest tak przemyślany, że gdyby nie doklejenie powracającej części początkowej, nazwałbym go idealnym. Wystarczy tylko wsłuchać się w dane muzyczne odsłony, w następujące po sobie fragmenty. Każdy z nich przedstawia nam inny nastrój, inny klimat, każdy wprowadza coś nowego. Na dodatek, kolejne części (z wyjątkiem wspomnianej jednej) są ze sobą świetnie połączone (szczególnie podoba mi się wejście riffu basu po solówce gitary elektrycznej). Sam półtoraminutowy wstęp przedstawia nam mnogość modulacji, skomplikowanych rytmów i nietypowych akcentów klawiszy i perkusji (w tym swoisty, który myli nasze uszy, sugerując występowanie trioli – jak się okaże, taki zabieg będzie kolejnym z tych charakterystycznych dla Kansas). Dodatkowo, w utworze pojawiają się elementy kontrapunktującej główny temat melodyczny gitary rytmicznej, śpiew falsetami w chórku w tle (znowuż kolejne patenty typowe dla Kansas). Nie zabrakło również przestrzeni na improwizacje, co ważne, nie za długie, trwające tyle, ile potrzeba. Nie mógłbym nie wspomnieć o samym zakończeniu utworu, które jest jednym z najgenialniejszych w całym rocku. Za każdym razem, jego podniosłość, symfoniczny rozmach, mieszane metrum oraz wysoki i odważny śpiew Walsha, robią na mnie naprawdę duże wrażenie. Podejście w górę po kolei po dźwiękach danej skali (tutaj całotonowej), będzie obok progresji zwiększających napięcie, jednym z ulubionych sposobów zakańczania dłuższych utworów przez grupę. „Journey From Mariabronn” to kompozycja bardzo dojrzała, a równocześnie szalona i motoryczna. Bardzo trudno jest połączyć ze sobą te dwa pierwiastki. Kansasowi się to udało. Według mnie mamy do czynienia z najlepszym utworem z całej ich dyskografii.
„The Pilgrimage” jest najsłabszą pozycją na płycie, konstrukcyjnie zbliżoną do „Can I Tell You”. Znowu mamy zwrotkę zaśpiewaną na głosy, a następnie krótkie improwizacje, jedna po drugiej. Różnica polega na tym, że tamten kawałek był chwytliwy, a improwizacje prezentowały dobry poziom. Tutaj najzwyczajniej dostajemy coś w rodzaju płytowego wypełniacza.
„Apercu” to obok „Journey From Mariabronn” druga najwspanialsza perła debiutu Kansas. Niesamowita mnogość technicznych rozwiązań kompozytorskich, takich jak chociażby progresje, modulacje, polifonia (…i wiele innych), niespotykana umiejętność łączenia motywów z muzyki klasycznej z rockowymi riffami (znowu melodie zaczerpnięte z „Turandot” Pucciniego), skontrastowane ze sobą części, piękne skrzypcowe improwizacje, inteligentne chórki – to zaledwie połowa tego, co się tutaj dzieje. W ponad dziewięciu minutach, zespół zmieścił godną podziwu ilość muzycznych pomysłów. I to jak ze sobą połączonych… Muzycy przechodzą z części do części w sposób tak logiczny i przemyślany, że – według mnie – do czasów dzisiejszych są w tym względzie ewenementem, a „Apercu” tego przykładem i zobrazowaniem. Pod względem obfitości muzycznych segmentów, czerpania pomysłów technicznych i melodycznych z klasyki oraz niespotykanej umiejętności kreatywnego i błyskotliwego ich ze sobą łączenia, „Apercu” przewyższa wszystkie inne utwory Kansas, tym samym stając się drugim obok „Journey From Mariabronn” najwspanialszym utworem w całej historii zespołu.
„Death Of Mother Nature Suite” jest przykładem na to, że Kansas potrafił napisać utwór całkiem nieźle obrazujący tekst. Z tego powodu, muzyka zaprezentowana słuchaczowi jest zadziorniejsza, bardziej awangardowa, przez co trudniejsza w odbiorze. Utwór, pomimo swojej długości zbliżonej do dwóch innych kompozycji z płyty, nie jest aż tak złożony. Nie znaczy to, że mało się w nim dzieje. Można zaobserwować chociażby bardziej emocjonalny śpiew Steinhardta, zróżnicowane improwizowane solówki (zarówno pod względem charakteru, jak i użytych skal), nienajgorzej połączone części. Pojawiają się także kolejne patenty, jak się okaże, stosowane później przez Kansas. Mianowicie: budujący nastrój i tło śpiew falsetem oraz przyspieszanie czy zwalnianie tempa w celu lepszego dopasowania do siebie kolejnych części. Zwracam także uwagę na hardrockowe, a momentami nawet heavyrockowe riffy, zapożyczone w latach późniejszych przez różne zespoły metalowe do własnej twórczości. Całość utworu kończy się kulminującym, wzniosłym, symfonicznym fragmentem z dobrą solówką na gitarze elektrycznej Kerry’ego Livgrena. Według mnie znacznie lepszym zwieńczeniem płyty byłby utwór „Journey From Mariabronn” (jego wspaniałe zakończenie jest wręcz wymarzonym do umieszczenia na końcu krążka, by pozostawić słuchacza w nastroju zachwytu i oczarowania słyszaną muzyką), jednak „Death Of Mother Nature Suite” także się broni, a w swojej roli wypada całkiem nieźle.
Na zarejestrowanym w 1973, a wydanym w 1974 roku debiutanckim albumie, młody zespół Kansas przedstawił nam się jako zaskakująco dobrze ukształtowany twórczo, a co więcej, nadspodziewanie odkrywczy i innowatorski. Pomimo delikatnych aluzji do Emerson, Lake & Palmer („Journey From Mariabronn” – część po solówce gitary elektrycznej; „Death Of Mother Nature Suite” - niektóre partie organów) oraz Yes (harmonie wokalne w „The Pilgrimage”), a także Lynyrd Skynyrd, zespół Kansas, bezsprzecznie, stworzył własny, rozpoznawalny i inspirujący dla innych styl muzyczny, najdoskonalej uwydatniający się w ich dłuższych kompozycjach. Niestety, od samego początku grupa przeplatała swoje wybitne dłuższe utwory krótszymi, prostymi (nieraz nawet banalnymi), co znacznie utrudniało ogólną ocenę i przyporządkowanie gatunkowe wydawanych płyt. Album „Kansas” pod tym względem wypada wręcz egzemplifikacyjnie. Obok wspaniałych, złożonych „Journey From Mariabronn” i „Apercu”, krótkie piosenki „Bringing It Back” czy „The Pilgrimage” wypadają niezbyt okazale, żeby nie powiedzieć, tandetnie. Zaburzają one również klasyfikację gatunkową muzyki znajdującej się na płycie. Jeśli jednak, zostałyby pominięte, to na podstawie pozostałych sześciu utworów, można by zaszufladkować płytę do rocka progresywno-symfonicznego z elementami hard rocka. Gdyby zostały pominięte, powstałaby wzorowa płyta, na którą składałyby się: trzy długie utwory – reprezentatywne, bardziej złożone oraz trzy krótsze: jeden troszkę ostrzejszy i bardziej wymagający, uspokajająca ballada oraz dobra na początek, typowo singlowa piosenka.
Pomimo swego rodzaju niekonsekwencji stylistycznej, debiut Kansas w konfrontacji z debiutami innych związanych z rockiem progresywnym zespołów z lat siedemdziesiątych, czy nawet z sześćdziesiątych, wypada – dla mnie – zdecydowanie najlepiej. Ponadto, żaden z innych zespołów nie przedstawił na swojej pierwszej płycie aż dwóch niedoścignionych już nigdy później utworów, co udało się właśnie grupie z Topeki. Nierówność materiału z płyty „Kansas” uniemożliwia mi określenie płyty mianem arcydzieła, jednak niewątpliwie jest to bardzo dobry album, jeden z najlepszych kiedykolwiek wydanych przez Kansas.