T to Thomas Thielen – niemiecki multiinstrumentalista, który pod koniec ubiegłego roku przypomniał się płytą „Epistrophobia”. Jest to muzyczny sequel opowieści zapoczątkowanej poprzednim albumem „Fragmentropy” (2015) i zawiera „rozdziały” umownie opisane kolejnymi cyframi: 4, 5 i 6. Podobno trzeci i ostatni album tej monumentalnej serii ma zawierać końcowe rozdziały 7-9, a więc słusznie wnioskować można, że aktualnie jesteśmy w połowie całej historii. Historii, która w materiałach reklamowych towarzyszących płycie opisana jest w dość pokrętny sposób, a nie ukrywam, że pomimo podjętej próby, nie udało mi się też przejść przez te wszystkie zawiłości, nawet gdy słuchałem muzyki trzymając w ręce książeczkę ze śpiewanymi przez Thielena tekstami. Prawdę powiedziawszy nie raz łapałem się na tym, że sprawdzałem czy przed oczyma mam wciąż książeczkę ze słowami (w dodatku zapisanymi bardzo nieczytelną czcionką) czy już słownik wyrazów obcych. Nie wiem, być może brakło mi cierpliwości?...
Bo muzyka na płycie „Epistrophobia” nie jest jednoznaczna. Nie jest też uporządkowana ani nie jest wsadzona w przejrzyste ramy konstrukcyjne. Jest za to hipnotyczna. I rozproszona. Poszczególne utwory, nie dość, że są bardzo długie, to dryfują przedziwnymi meandrami, tylko od czasu do czasu dochodząc do sedna, czyli do mikropunktów kulminacyjnych. Lecz trzeba przyznać, że nawet jeżeli zgodzimy się, że T zmierza do celu okrężnymi drogami, to jego muzyka w całej swej zawiłości i zakręceniu nie zbacza na terytoria, na których grane przez niego dźwięki stawałyby się ciężkostrawne czy niekomunikatywne.
Ta płyta wymaga czasu. Wymaga skupienia i jeżeli ktoś nie podda się jej do końca, to liźnie tylko wierzchołek góry lodowej i nie da sobie szans na to, by ta muzyka przedarła się do głębszych zakamarków jego percepcji. Tym samym nie pozwoli, by pozostawiła ona u niego jakiś głębszy namacalny ślad. W produkcjach Thielena liczy się bardziej klimat niż przystępność. Liczy się wciągająca atmosfera, a nie zgrabna i przejrzysta konstrukcja typu zwrotka–refren–zwrotka… Wymagający to album, ale gdy da mu się szansę, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że odwdzięczy się on sporą ilością pozytywnych muzycznych wrażeń.
Jakieś stylistyczne skojarzenia? W najkrótszych słowach mógłbym napisać o „Epistrophobii”, że przypomina mi… najnowszą płytę Marillion. Nie wiem, może jest to zbliżona barwa głosu i łudząco podobny sposób wokalnej ekspresji panów T i h? Być może to sprawa niespiesznej stylistyki, a może to kwestia nieco rozmytej atmosfery poszczególnych kompozycji? Może to zasługa podobnej długości obu płyt (ponad 70 minut!), może też wpływ charakterystycznej melodyki, a może długich, podzielonych na części utworów?...
Skoro tych oczywistych podobieństw jest aż tyle, to zastanawiam się czy to objaw dobry czy zły? Czy to w porządku, że album Thomasa Thielena jest aż tak dobry jak ‘najlepsza płyta ubiegłego roku’, czy może to zwycięzca naszego plebiscytu praktycznie nie przewyższa albumu pewnego średnio popularnego niemieckiego muzyka?
A być może to tylko świat stanął na głowie i zewsząd oferuje nam teraz tyle różnych możliwości, że coraz trudniej zachwycić się jakąś płytą tak bez granic, bez końca i bez opamiętania? Nawet tą przez wielu uważaną za ulubioną?...