Wobec trudności, jakich dostarczyło zespołowi Emerson Lake & Palmer wykonanie na żywo muzyki z płyty „Trilogy” (panowie nakładali na siebie w studio więcej ścieżek, niż byli w stanie symultanicznie zagrać), powstał pomysł, by zarejestrować kolejny album, ale umożliwiający już wierne odwzorowanie całości materiału przed publicznością. W tym celu, co wydaje się oczywiste, ilość potencjalnych ścieżek mających znaleźć się na krążku musiała zostać ograniczona.
Pomimo tego, że z założenia album miał być łatwy do zaprezentowania na scenie, Keith Emerson z pomocą Grega Lake’a i delikatnymi sugestiami Carla Palmera, porwał się na skomponowanie utworu bardzo dużych rozmiarów (prawie trzydziestominutowego). Powstała tym samym mała sprzeczność z założeniem powziętym przed rozpoczęciem pracy nad krążkiem. Rozwiązano ją w ten sposób, że najdłuższą na płycie kompozycję „Karn Evil 9” podzielono na cztery części (a na trzy „Impresje”), niestety, w moim odczuciu sztucznie od siebie oddzielone, co nie wypada dobrze. Połączenie całej czwórki nagrań w jedno (jak zrobiono na późniejszych remasterach płyty) właściwie nic nie zmienia.
Oprócz najdłuższej, trzydziestominutowej kompozycji, na płycie znajdziemy jeszcze cztery krótsze pozycje, w tym dwie będące adaptacjami utworów muzyki klasycznej.
Na sam początek dostajemy pierwszą z nich - „Jerusalem”. Jest to opracowanie jednego z hymnów angielskiego kompozytora Huberta Parry’ego. Wielu ludzi zarzuca zespołowi EL&P „spłaszczenie” oryginału. Nie wiem dlaczego. Przecież dysponując organami Hammonda, prototypem nowego Mooga (Apollo), zestawem perkusyjnym, gitarą basową i głosem jednego wokalisty, nie uda się dorównać wersji oryginalnej, przeznaczonej na chór i orkiestrę. Mimo wszystko, charakter niejako większej podniosłości, jak przystoi na hymn, został przez zespół zachowany.
Drugą pozycją na płycie i zarazem drugą adaptacją muzyki poważnej jest ponad siedmiominutowa „Toccata”, w oryginale napisana przez współczesnego kompozytora - Alberto Ginasterę. Jest to część czwarta jego pierwszego koncertu na fortepian i orkiestrę. Podobno Keith Emerson musiał się trochę namęczyć, żeby uzyskać zgodę kompozytora na umieszczenie rockowej przeróbki utworu na płycie. Czy przeróbka ta jest udana? Moim zdaniem nie. Sama w sobie brzmi jak nieudolny płytowy wypełniacz, natomiast jako adaptacja fragmentu klasyki, który oryginalnie i tak jest bardzo trudny w odbiorze, wypada jako kawałek po prostu brzydki z nietrafionym pomysłem nieco bezmyślnego wpychania na siłę nietypowych syntezatorowych efektów.
„Still… You Turn Me On” jest odpoczynkiem po słyszanym chwilę wcześniej szaleństwie. Ballada Grega Lake’a ma bardzo prostą strukturę, dość nośny refren i na dodatek nie trwa długo (poniżej trzech minut). Pewnie dlatego osiągnęła sporą popularność i spodobała się szerszemu gronu słuchaczy.
„Benny the Bouncer” – kolejna pomyłka na płycie. Knajpiarska i prosta pioseneczka, arogancko zaśpiewana przez Lake’a. Nie ratuje jej nawet solówka Emersona. Do zapomnienia.
„Karn Evil 9” – blisko trzydziestominutowy utwór podzielony na trzy „Impresje”, w tym pierwszą z nich, z powodu ograniczeń pojemności płyty winylowej, rozdzielono na dwie części. To właśnie pierwsza „Impresja” jest moim zdaniem najlepszą pozycją na krążku. Dzieje się w niej bardzo dużo. Począwszy od polifonicznego początku na organach Hammonda, przez wykrzykiwane melodie wokalne Lake’a, wprowadzanie różnorodnych tematów, które będą później przetwarzane, aż do najwspanialszej części (tej nieimprowizowanej) z udziałem gitary elektrycznej. Zresztą część z improwizacją gitary elektrycznej jest bardzo ciekawa rytmicznie, warto skupić się wtedy na akompaniamencie. Druga część pierwszej „Impresji” jest w zasadzie osobnym utworem, opartym na motywach z części pierwszej. Poza tym, ma charakter bardzo singlowy. Nie znaczy to jednak, że jest niewymagająca technicznie, jak to bywało u innych wielkich zespołów progresywno-rockowych, których single w ogóle nie reprezentowały tego gatunku. Partie muzyków wcale nie są łatwe, miejscami (u Keitha) naprawdę wymagające, zwłaszcza, jeśli uświadomimy sobie w jaki sposób je wykonywał (charakterystycznie rozłożone ręce, w przeciwne strony). Druga „Impresja” to właściwie siedmiominutowe popisy Emersona na fortepianie (czasem syntezatorach), gdzieniegdzie brzmiące bardzo klasycznie, okraszone partiami gitary basowej i perkusji. Warta odnotowania jest część rozpoczynająca się pod koniec szóstej minuty, gdzie wybucha szalona improwizacja Emersona, po raz kolejny uświadamiająca nam, który to klawiszowiec miał najlepszą lewą rękę w rocku. Bez żadnego wprowadzenia wchodzi trzecia „Impresja”, w której syntezatory Emersona poniekąd dialogują z wokalem Lake’a (wokalista znów nie boi się wrzasnąć). Czasami można też usłyszeć robotycznie brzmiący głos Keitha, puszczony przez syntezator Mooga w celu uzyskania takiego zniekształcenia. W utworze do samego końca mieszane są elementy typowo progresywne z patetycznie brzmiącymi, bardziej symfonicznymi częściami (pod koniec trzeciej minuty, proste i piękne solo na syntezatorze) oraz typowymi dla Emersona nieco atonalnymi improwizacjami.
Album „Brain Salad Surgery” bardzo często spotyka się z krytyką ujętą w popularne sformułowanie: „przerost formy nad treścią”. Jeśli spojrzeć na to dosłownie, to jest to nieprawda, gdyż właśnie forma (najdłuższego utworu) jest niezorganizowana i nieskładna, natomiast sama kompozycja zawiera bardzo wiele naprawdę dobrych fragmentów i tematów melodycznych, które na długo zapadają w pamięć i sprawiają, że płyty chce się posłuchać jeszcze raz.
Co do postawy muzyków na krążku, troszkę drażni mnie postępująca mania na krzyczenie zamiast śpiewania u Grega Lake’a; na gitarze elektrycznej prezentuje się on nieźle i nic ponadto, natomiast do jego gry na basie nie mam większych zarzutów. Nie mam ich także zbyt wiele (…nareszcie) do gry Carla Palmera, który w swoim „bębnieniu” nabrał w końcu minimum polotu, którego brakowało mu na wcześniejszych wydawnictwach grupy. Wydaje mi się, że „Brain Salad Surgery” jest najlepiej zagranym przez niego albumem dla EL&P. Najważniejszą postacią na płycie jest oczywiście Keith Emerson, który utrzymuje swoją wysoką formę, jak zawsze biegle obsługuje wszelkiego rodzaju syntezatory (włącznie z najnowszymi prototypami), bezbłędnie wykorzystuje swoje organy Hammonda oraz fortepian, zarówno do impresjonistycznej, klasycznej gry, jak i do rockowej. Wprowadza ponadto do muzyki tria (jak na rock progresywny przystało) swoisty element wirtuozerii.
Wobec innych dokonań grupy, album „Brain Salad Surgery” wypada bardzo dobrze. Występujące na nim „pomyłki” są czymś całkowicie normalnym dla EL&P. Właściwie, nie przypominam sobie w ich bogatym dorobku ani jednej płyty od początku do końca równej i trzymającej przy tym naprawdę wysoki poziom. Co z tego wynika, czwarty studyjny krążek tria, kierując się ogólnym poziomem zawartego na nim materiału, spokojnie można postawić pośród tych bardziej udanych z początkowego okresu twórczości zespołu.