Po przyzwoitych albumach „Keys to Ascension”, oczekiwania wobec następnego wydawnictwa Yes były na powrót wysokie. Gdy nieco wcześniej, po udanej trasie koncertowej promującej płytę „Talk” odszedł Trevor Rabin, a wrócił Rick Wakeman, wśród fanów zespołu na nowo odżyła nadzieja na powrót dawnego Yes. Trudno się temu dziwić, skoro zespół występował (i co więcej, te występy rejestrował) na scenie w swoim klasycznym składzie, w kompozycjach z klasycznego okresu twórczości, w dodatku między występami komponował nowe długie, kilkunastominutowe utwory – zupełnie jak dawniej. Ich poziom co prawda w żaden sposób nie był godny uwielbianych klasyków, jednak pojawiło się tam odrobinę elementów, przywołujących w pamięciach słuchaczy tak wytęsknione brzmienia.
Jak to jednak często w Yes bywało, coś znowu poszło nie tak i w trakcie przygotowań materiału na kolejny krążek, niezbyt taktownie wobec reszty zespołu odszedł Rick Wakeman, już nie po raz pierwszy pozostawiając grupę bez klawiszowca. Konsekwencje takiego posunięcia znalazły swoje odbicie w znacznym spadku efektywności tworzenia muzyki – aż do takiego stopnia, że do zespołu zaproszono już wcześniej współpracującego z Yes (nie tylko na scenie) Billy’ego Sherwooda, by pomógł w komponowaniu utworów i dograł partie klawiszy (oprócz oczywiście swojej drugiej gitary). Nowy członek grupy wolał jednakże oddać przynajmniej cztery z jedenastu kawałków innym klawiszowcom. Byli to Igor Khoroshev i Steve Porcaro.
Dość szybko po rozpoczęciu nagrań, stało się jasnym, że Yes zamiast przynajmniej próbować kontynuowania swoich poczynań z „Keys to Ascension”, zdecydował się nagrać album czerpiący z popu i AOR-u lat osiemdziesiątych, motywując swoją decyzję względami komercyjnymi. Dla mnie to nie tyle niezbyt przemyślana decyzja, co zupełna pomyłka.
Album „Open Your Eyes” muzycznie jest tak słaby, że trudno wyróżnić jakiekolwiek momenty jakichkolwiek zamieszczonych na nim utworów. Może ewentualnie przesłuchać dają się pierwsze trzy pozycje: „New State of Mind” (całkiem nastrojowa końcówka), „Open Your Eyes” (o sporym potencjale singlowym) oraz „Universal Garden” (ten znowu przedłużany w nieskończoność). Natomiast koszmarki typu „No Way We Can Lose” (jeszcze ta harmonijka ustna potęgująca uczucie obcowania z banałem) czy „Man Of The Moon” wstyd wydawać na płycie zespołu deklarującego się jako progresywnorockowy. Ostatnim w jakikolwiek sposób wyróżniającym się utworem jest prościutki „From The Balcony”, który jednakże przepadłby bez echa jako zwykła pospolita pioseneczka, gdyby „la la la” śpiewał ktoś inny, a nie Jon Anderson.
Płyta „Open Your Eyes” zawodzi niemal pod każdym względem - mimo iż słyszalnym jest, z jakim zespołem mamy do czynienia - począwszy od nędznego poziomu zamieszczonych na niej utworów, przez niemal całkowity brak technicznych popisów muzyków, aż do samej produkcji – typowo yesowe chórki poprzez swoje „świszczenie” szybko męczą uszy słuchacza, a pomysł powrotu do stylu zespołu z lat osiemdziesiątych okazał się, wbrew oczekiwaniom Squire’a, Andersona i Sherwooda, komercyjną klapą.
„Open Your Eyes” jest jedną z tych płyt, które trudno nawet przesłuchać do końca. Dla mnie to jeden z dwóch najsłabszych studyjnych albumów Yes.