Można wierzyć powszechnie przyjętej pogłosce, roztaczającej przed nami obraz muzyków zatroskanych o dobro grupy, muzyków pragnących wzbudzić ducha zespołowości nagrywanej muzyki w celu stworzenia albumu odkrywczego, acz przypominającego fanom stare dobre czasy. Brzmi urzekająco? Z pewnością. Nas jednak interesuje ta prawdziwa wersja, wersja, w której to skłócona z muzykami wytwórnia nakazuje szybką rejestrację nowego albumu, wersja, w której wobec braku chęci i zaangażowania większości członków zespołu, sprawy w swoje ręce bierze Trevor Rabin, podejmując się tym samym przygotowania w pojedynkę całości materiału oraz nagrania go nowoczesną techniką cyfrową. Dochodzi więc do sytuacji w Yes wręcz niebywałej. Jon Anderson nieoficjalnie zrzeka się miana głównodowodzącego w zespole, swoje stanowisko oddając właśnie Rabinowi. Zmiana ta jest intensywnie odczuwalna, nie sposób jednak nie odnotować drobnych elementów świadczących o delikatnej (ale nie subtelnej) muzycznej i tekstowej ingerencji wokalisty.
„The Calling” to pierwszy singiel z płyty, o sporym potencjale komercyjnym z powodu łatwej melodii zwrotki i niezbyt „yesowego”, szerszego refrenu zaśpiewanego na głosy. Wokal Andersona wobec braku nałożonego nań większego pogłosu, miejscami sprawia wrażenie wymuszonego. Niektóre części kompozycji, jak chociażby ta po części z improwizacjami (tam bardzo dobre drugie wejście gitary elektrycznej), są doczepione, brakuje inteligentnego do nich wprowadzenia. Warto zwrócić uwagę na fragment pełen progresji, modulujący, przez to bardziej emocjonalny. Za to słyszana wtedy „gra” perkusji nie powinna mieć nawet prawa bytu. Tak samo w końcówce w bębnieniu Alana White’a brakuje elementu porządkującego. Trafione zakończenie, podchodzące pod space rocka, uspokaja słuchacza i tym samym wprowadza go do utworu następnego.
„I Am Waiting” – wbrew pozorom nie jest to zbyt skomplikowany utwór, gdyż opiera się on właściwie tylko na – nazwijmy to – zwrotce i szerokiej, symfonicznej części jako swoistym refrenie. Melodia wokalna jest przyjemna i delikatna, jednak nie w niej samej tkwi piękno tego nagrania. Sednem kompozycji i zarazem elementem nadającym jej ostateczną niepowtarzalność jest wspaniała gra Rabina na gitarze elektrycznej. Trzykrotnie powracające solo (wspomniany refren) dzięki stopniowemu wspinaniu się „w górę gryfu” płynnie nabiera coraz to większej ekspresji, by w swojej końcówce osiągnąć punkt kulminacyjny. Na uznanie zasługuje także przemyślane kostkowanie, wykonywane z dbałością o właściwe modelowanie dźwięku.
„Real Love” – w kontraście do poprzedniczki, trzecia pozycja z płyty przynosi nastrój niepewności i skorelowanej z nim większej tajemniczości. Niemal przez cały utwór (z wyjątkiem refrenu) słuchaczowi towarzyszy „skradający się” rytm oraz ten sam temat melodyczny, ale urozmaicany coraz to w inny sposób. W utworze usłyszymy nawet elementy heavy rocka i space rocka. Na szczególną uwagę zasługuje solo gitary elektrycznej, bardzo dobrze wpasowane w klimat kompozycji.
„State Of Play” – drugi singiel; kawałek krótszy i mniej ciekawy od poprzednich. Stylistycznie (na szczęście) nie odbiega on zanadto od reszty utworów z krążka. Zbudowany jest poprzez zestawienie tłuczonej (nie pierwszy raz toporna perkusja) zwrotki z łagodniejszym refrenem. W międzyczasie będzie można usłyszeć odrobinę improwizacji.
„Walls” – trzeci singiel z płyty, tym razem już nie rockowy, ale poprockowy. Komercyjna zwrotka i jeszcze bardziej komercyjny refren na tle wymyślnych pozycji „I Am Waiting” czy „Real Love” wypadają bardzo blado. Sama piosenka nie za bardzo pasuje do reszty albumu. Jej ostatecznego wyglądu w istocie nie poprawia zupełnie nieudane zakończenie.
„Where Will You Be” – w nagraniu numer sześć nie przestraszy, ani nie zirytuje nas już zestaw perkusyjny. White gra tutaj na bębnach używając tylko gołych dłoni, tworzy tym lekko folkowy nastrój. Myślę, że ta stonowana piosenka miała za zadanie uspokoić słuchacza po poprzednich utworach, jednocześnie wprowadzając go do najdłuższej kompozycji stanowiącej magnum opus albumu. Niestety, z powodu przesadzonej ilości improwizacji, udaje się jej to tylko fragmentarycznie. Na pochwałę zasługują pomysłowe zmiany melodii i towarzyszącego jej akompaniamentu z trybu moll na dur i odwrotnie.
„Endless Dream” to blisko szesnastominutowa kompozycja podzielona na trzy części (dwie skrajne krótkie, środkowa dłuższa). Jej budowa w odniesieniu do klasycznych suit grupy Yes wypada mniej przejrzyście, co nie znaczy jednak, że nie jest ona przemyślana czy trudniejsza w odbiorze.
Instrumentalne intro („Silent Spring”) zaskakuje swoją agresywnością oraz bardzo rzadkim - nawet w rocku progresywnym – metrum (piętnaście ósmych). Następnie rozpoczyna się właściwa część utworu („Talk”), w której będzie można usłyszeć wiele skontrastowanych ze sobą fragmentów, atrakcyjnych, nieszablonowych, a momentami nawet czarujących. Najważniejszym czynnikiem odróżniającym utwór Trevora Rabina od dawnych dokonań Yes jest czynnik melodyczny. W „Endless Dream” muzyk skupia się nie tyle na ukazaniu słuchaczowi technicznej strony swojej muzyki, lecz angażuje się w wywoływanie u niego wielorakich uczuć za pomocą inteligentnie prowadzonych melodii. Rzadko można posłuchać u Yes takiej ilości partii zaśpiewanych na głosy (czy ktoś pamięta podobny do trzeciej części „Endless Dream” fragment w dotychczasowej dyskografii tego zespołu?) oraz tak odważnych i pięknych gitarowych solówek. W połączeniu z drobnymi aluzjami i „smaczkami” przeplatającymi się między częściami oraz z naprawdę starannym nagraniem, słuchacz otrzymuje jeden z najwybitniejszych utworów zarejestrowanych po szyldem Yes. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że po „Endless Dream”, po 1994 roku, w szeregach Yes nie powstało już nic równie znakomitego.
„Talk” był najgorzej sprzedającym się albumem Yes od niemal dwudziestu czterech lat. Spowodowane było to niewątpliwie nieodpowiednim momentem wydania płyty (rok 1994 obfitował w dobre albumy znanych grup, na czele z najgłośniejszym „The Division Bell” Pink Floyd), singlami mającymi niewiele wspólnego z muzyką z „klasycznego” okresu twórczości zespołu oraz z naprawdę miernym poziomem poprzednio wydanego krążka - „Union”. Co ciekawe, muzycznie „Talk” broni się bardzo skutecznie. Potrafi zaintrygować, wciągnąć i zachwycić. Podoba mi się także (nie wiem, czy zamierzony i powiązany z tytułem) pomysł na specyficzny „dialog” między częściami delikatnymi i mocniejszymi, między nastrojami radosnym a niepokojącym. Dzięki temu, utwory stają się ciekawsze i bardziej zaskakujące. Na płycie nie udało się niestety uniknąć błędów. Pierwszym z nich jest zbyt toporna i głośna, momentami nierówna i nieprzemyślana perkusja. Ponadto zdarzają się momenty źle zaśpiewane przez Andersona, niezręczne połączenia fragmentów utworów (a nawet całkowity ich brak) oraz (jak zwykle) niewystarczająco staranny bas. Utwory „The Calling” oraz „State Of Play” mogłyby być bardziej urozmaicone, natomiast „Walls” swoim zniknięciem wzmocniłby całokształt albumu. Dlaczego o tym piszę? Bo dzięki tym elementom, albumu „Talk” nie można nazwać arcydziełem.
Co do gry Kaye’a na organach Hammonda, jest ona należycie niewybijająca się, dopasowana do reszty, przy tym niezbyt skomplikowana (ostatecznie wypada na plus). Natomiast rola Rabina jest nieoceniona. Jego piętnastogodzinne tkwienie w studio dzień w dzień, przyniosło oczekiwane efekty w postaci bardzo starannych i dokładnych partii instrumentów klawiszowych oraz gitar. Gitary elektrycznej grającej tak odważnie i płynnie jak na tym albumie, nie ma nigdzie indziej w Yes; solówki w „I Am Waiting” oraz w środkowej części „Endless Dream” są wręcz wybitne.
Podsumowując, jeśli słuchacz wyzbędzie się niechęci z powodu braku przynależności płyty „Talk” do stylu Yes, zauważy, że wypada ona nie tylko korzystnie, ale naprawdę solidnie. Tak solidnie, że może nawet pojawi się ex aequo (gdyż nie jest utrzymana w wystarczająco zbliżonym stylu) na trzecim stopniu podium najlepszych wydawnictw zespołu…