Świetne oceny w prasie zachodniej. Z drugiej strony, uczucie zawodu u niejednego fana. Do tego kilka recenzji z takimi notami, że po prostu nie przystoi. Tak wygląda krajobraz tuż po premierze nowej płyty Stevena Wilsona. Jak się wydaje, mamy murowanego kandydata do najbardziej kontrowersyjnej progrockowej płyty roku.
Pozwolę sobie jednak zacząć od ustawienia się okoniem: „To The Bone” nie jest aż tak kontrowersyjnym albumem, jak się wydaje. Bo niby dlaczego miałby być? O prawdziwej sensacji mogliśmy mówić gdzieś na etapie „The Raven that Used to Sing”. Wtedy to mający na koncie niejedną krytyczną wypowiedź o kondycji rocka progresywnego artysta dał nura w stronę zespołów, których zapatrzenie w przeszłość zwykł konsekwentnie krytykować. Jego wolta była radykalna i zaskakująca. Pamiętam, że słuchałem „Luminol” i przecierałem uszy ze zdumienia, jak blisko znalazł się Wilson formacji typu The Tangent. To chyba właśnie wtedy najdobitniej przekonałem się o czymś, co moim zdaniem dziś jest kluczem do zrozumienia, dlaczego taka płyta jak „To The Bone” w ogóle powstała.
Steven Wilson to artysta poszukujący.
Ten skądinąd oczywisty fakt jest o tyle ważny, że „To The Bone” od momentu swojej premiery bywa adresatem zarzutów, jakoby brytyjski muzyk zaliczał tą płytą skok na czarty i, mówiąc językiem korpo, szukał nowego targetu. Jak można w ten sposób odbierać album, na którym siedem piosenek na jedenaście trwa 5-6 minut albo więcej - nie mam pojęcia. Ale nawet jeśli przyjąć, że czas trwania utworów nie stanowi już bariery w walce o szerokie grono słuchaczy, pytanie wciąż jest zasadne: czy w odruchu całkowicie komercyjnym Wilson naprawdę nagrywałby taką płytę? Czy postawiłby na wydawnictwo wciąż pełną gębą progrockowe? Czy tworzyłby album tak eklektycznie skrajny, że nawet Steve Hackett mógłby pogratulować? Czy na płycie, której celem jest przede wszystkim nowy słuchacz, znalazłoby się miejsce na utwory pokroju „Detonation”?
Jeśli więc Wilson nagrał „To The Bone”, by zaistnieć w mainstreamie, to albo jest absurdalnie wręcz naiwny, albo… wcale tego nie zrobił. I osobiście głosuję na opcję numer dwa. Tę dosyć zaskakującą artystyczną podróż Brytyjczyka można tłumaczyć tylko jednym. Zdaniem, które już padło.
Steven Wilson to muzyk poszukujący.
Na „To The Bone” Brytyjczyk ewidentnie próbuje zmierzyć się z czymś nowym. Szuka inspiracji tam, gdzie jako twórca sięgał do tej pory od święta. Wiele razy pytał samego siebie w wywiadach, czy byłby w stanie odważniej wyjść poza swą, mimo wszystko, niszę i ta właśnie chęć rozwoju w wyraźnie znalazła odbicie w repertuarze zaproponowanym na „To The Bone”.
I tak powstał album absolutnie paradoksalny. Z jednej strony, słyszymy na nim Wilsona, który chce czarować piosenkową prostotą przekazu i rezygnuje ze swojej urzędowej zadumy na rzecz rzadko u niego słyszanego “sialala”. Ze strony drugiej - i to jest właśnie największy paradoks – „To The Bone” to wciąż płyta, której w sklepie najbliżej byłoby do zakładki “prog rock”. Co więcej, niejeden fan Wilsona mógłby wręcz powiedzieć, że muzyk odcina tutaj kupony. I patrząc na kompozycje typu „The Same Asylum As Before” lub „People Who Eat Darkness”, trochę racji można by mu przyznać.
Nie powiedziałbym jednak, by artrockowa spuścizna ściągała tę płytę w dół. Nawet jeśli progrockowa natura Wilsona objawia się na „To The Bone” w sposób dosyć przewidywalny, czuć jednocześnie, że artysta w materiale, który jest mu stylistycznie bliski od lat, wypada przekonująco. I tak właśnie zarówno w najbardziej na „To The Bone” złożonych kompozycjach („Desolation”), jak i prostszych utworach pokroju „The Same Asylum As Before”, można liczyć na najwyższą jakość produkcyjną, świetne operowanie kontrastami, dopieszczone aranżacje i wyrazisty klimat.
Bardziej problematyczna wydaje się próba wkroczenia do świata, który domeną Wilsona nie jest. Najbardziej krytyczni słuchacze wskazują wręcz, że możemy tu mówić o pewnej sztuczności - jakby artysta strasznie chciał, ale nie do końca czuł bazę, o co powinno chodzić w muzyce inspirowanej popem.
Czy coś jest na rzeczy? Owszem. Zapuszczający się w popowe rejony Wilson ociera się czasami o melodyczny banał („To The Bone”), a nastrój, który powinien chwytać na serducho, wydaje się przeciętną kalką czegoś, co inni już zrobili lepiej („Song of I”). No i jest jeszcze osławione „Permanating”, o którym po prostu szkoda gadać.
O ile jednak są takie momenty, kiedy Wilsonowska podróż w nieznane wydaje się naciągana i wymuszona, zaryzykowałbym również tezę, że polaryzujący odbiór płyty w dużej mierze wynika z przyzwyczajeń fanów. Wilson, jak już podkreślałem kilka razy, nie stroni od muzycznych poszukiwań. Pewne rzeczy przez lata były jednak u niego constans. I tak właśnie nadzwyczaj optymistyczne kompozycje brzmią, jakby to nie do końca był on. Liryczność tego albumu, której nie można zbyć stwierdzeniem, że jej nie ma, również momentami wygląda, jakby wyszła nie spod tego pióra. Wydaje się mało Wilsonowska i przez to sztuczna. Ale cóż, może do tego wszystkiego trzeba się po prostu przyzwyczaić? Wszak ta płyta prosi i błaga, by dać jej szansę bez uprzedzeń. I śmiem twierdzić, że wtedy zyskuje przy bliższym poznaniu.
Dla mnie osobiście, poza rażącym brakiem spójności materiału, poważny zarzut do „To The Bone” jest jeden: Steven Wilson nie ma głosu, który wybrzmiałby dobrze w muzyce bardziej pop. To, że nie jest on urodzonym wokalistą, nigdy nie stanowiło wielkiej tajemnicy. O ile jednak prog rock w wydaniu Porcupine Tree wybaczał te braki, część repertuaru z „To The Bone” to muzyka, w której nie można liczyć na taryfę ulgową. Nie da się z popem mierzyć na poważnie, serwując takie śpiewanie jak w „Permanating” albo w zwrotkach „The Same Asylum As Before”. No, sorry Winnetou. Jak najbardziej rozumiem, że każdy chce sobie na swojej płycie pośpiewać. W pewnych okolicznościach jest to jednak po prostu błędna decyzja. W sytuacji, gdy jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem, zabrakło kogoś w studio, kto powiedziałby: Steven, po prostu tego nie rób. Wypadniesz w „Permanating” tragicznie. Daj to zaśpiewać komuś innemu.
Może teraz się komuś narażę, ale nawet w utworze „Pariah”, który przez wielu słuchaczy słusznie oceniany jest jako magiczny, moim zdaniem wokalnie coś nie gra. Ninet Tayeb, zamiast zaśpiewać jak Kate Bush w „Don’t Give Up” - subtelnie, spójnie z muzycznym tłem i z pełnym zrozumieniem dla specyfiki utworu, podchodzi do tej delikatnej (poza finałem) kompozycji z zaskakująco dużą emfazą. Jakby dopiero co wyszła ze studia po nagraniu swojej solowej płyty (na której sporo numerów z pazurem). I tak właśnie finalny efekt jest… dziwny. Niby piękny utwór, ale rozumiem recenzentów, którzy w nowej muzyce Wilsona odnaleźli pierwiastek czegoś nie do końca szczerego.
Na „To The Bone” jeśli coś więc nie gra, to detal. “Tylko” i “aż” szczegóły. Ale to właśnie one sumarycznie składają się na wniosek, że progrockowy artysta gra na tej płycie nieco “na wyjeździe”. Jeśli więc „To The Bone” jest najważniejszym w ostatnich latach testem rocka progresywnego u średnio przychylnych gatunkowi dziennikarzy (a zaryzykowałbym tezę, że jest), chyba nie można mówić o pełnym sukcesie. Żeby tak było, Steven Wilson musiałby nagrać album absolutnie porywający.
Gdy jednak widzę, jakie noty zebrało „To The Bone” u części rodzimych recenzentów, myślę sobie: daj Boże, by wszystkie płyty oceniane na 3-4 punkty prezentowały taki poziom. To byłby piękny świat.
Obok dosyć klarownych wad, płyta ma również bardzo konkretne i liczne atuty. Wysoka jakość produkcyjna, piękne aranżacje, brak dłużyzn przekładający się na dobre tempo i sporo utworów, które chce się włączyć jeszcze raz, dają w rezultacie przyjemny, “słuchalny” i lekki jak na Stevena Wilsona album. Świetna rzecz do słuchania w trasie. I gdyby nie skala oczekiwań oraz fakt, że „To The Bone” stworzył człowiek, od którego żąda się niemal samych arcydzieł, raczej nie byłoby żadnej kontrowersji, czy jest to wydawnictwo udane.