Kiedy w trakcie odbywającej się latem 2014 roku trasy grupy Kansas dowiedzieliśmy się o tym, że Steve Walsh opuszcza zespół, byłem przekonany, że bezpowrotnie wybiera się on na muzyczną emeryturę i nie dość, że nie chce występować już w zespole, to w ogóle nie ma już raczej co liczyć (albo przynajmniej nieprędko) na jakikolwiek przejaw jego artystycznej aktywności.
Tymczasem minęły trzy lata i oto ukazuje się firmowany imieniem i nazwiskiem naszego bohatera krążek zatytułowany „Black Butterfly”. Od razu powiem, że to dziwny album. I to z wielu względów. Przede wszystkim nadszarpnięty zębem czasu głos Walsha jest już nie taki jak przed laty i, nie ma co ukrywać, chwilami, szczególnie w wyższych rejestrach, wyraźnie traci swój wyraz. Zawsze byłem fanem śpiewu Walsha. Więc nie krytykuję. Po prostu stwierdzam fakt.
Po drugie, repertuar, z jakim mamy do czynienia na „Black Butterfly”, może zszokować niejednego fana Kansas. To właściwie płyta na wskroś rockowa, a właściwie hardrockowa z licznymi, wręcz namolnymi wtrętami w postaci (zbyt) nowoczesnych, niemal tanecznych rytmów i sampli dodanych do kilku piosenek, co boli, a w szczególności boli to w przypadku nagrania sympatycznie zatytułowanego "Warsaw" (czyżby jakieś wspomnienie z wizyty w naszym kraju?).
Po trzecie wreszcie, co to za solowa płyta Walsha, skoro praktycznie w 4 spośród 12 piosenek śpiewa… inny wokalista? Jest nim obdarzony niezłym skądinąd głosem niejaki Jerome Mazza z grupy Pinnacle Point. Nie chcę tu opisywać dlaczego akurat Mazza wziął się na tej płycie, bo to temat na osobną historię, ale podsumowując, po kilkukrotnym (na więcej podejść nie miałem siły i nic nie wskazuje na to, bym kiedykolwiek miał jeszcze powrócić do tego wydawnictwa) wysłuchaniu płyty „Black Butterfly” do głowy przychodzi mi tylko jedna konkluzja: za mało tu prawdziwego Walsha w Walshu...
Płyty nie ratuje nawet przebojowy opener „Born On Fire” czy obdarzony niezłymi harmoniami w swoim refrenie „The Piper”, ani też jedyny, w którym ujawniają się (nieśmiałe) ślady artrockowego patosu „Nothing But Nothing”. Nie pomogą jej też gitarowe szaleństwa w wykonaniu Tommy’ego Denandera, który twardą ręką wyraźnie pchnął tę muzykę na hardrockowe tory.
„Black Butterfly” to album nakierunkowany na publiczność gustującą raczej w cięższej odmianie rocka, ale oddani sympatycy grupy Kansas będą z pewnością mocno rozczarowani. Ja w każdym razie jestem. I to bardzo.
I tak sobie myślę, że dobrze, iż panowie Rich Williams i Phil Ehart do spółki z Dave’em Ragsdale’em i Billy Greerem sięgnęli po młodą krew ze świetnie śpiewającym Ronnie Plattem, gdyż ubiegłoroczny album „The Prelude Implicit” to prawdziwe niebo na tle tej mocno przyziemnej solowej płyty Walsha. Nie mówiąc już o wybornie brzmiącym tegorocznym wydawnictwie „Leftoverture – Live & Beyond”, na którym nowy wokalista Kansas sprawdził się wręcz rewelacyjnie w klasycznym repertuarze tego zespołu.