McCartney, Paul - Egypt Station

Wojciech Bieroński

Muzyka łączy pokolenia. Jednak czasem również je dzieli. Po raz pierwszy doświadczyłem tego lata temu, dziwiąc się, czemu babci i dziadkowi przeszkadza ewangelizacja domu płytami Opeth. Rozumiem to również po latach, gdy próbuję złapać kontakt z jakimś nastolatkiem w rodzinie i rzeczy, których słuchamy, są tak od siebie dalekie, że możemy pogadać o piłce czy grach, ale nie ma szans, by nicią porozumienia stała się muzyka.

Ta dygresja pojawia się tu nie bez powodu. Artyści, których twórczość potrafi łączyć różne generacje, są na wagę złota.

Do takich muzyków należy sir Paul McCartney. Czwórka z Liverpoolu być może nie jest najmocniej punktującym zespołem u dzisiejszej młodzieży ;-), jednak można zaryzykować tezę, że każde kolejne pokolenie elementarnie Beatlesów szanuje. Z kolei jako aktywnie koncertujący artysta solowy, Macca wciąż zapełnia niemałe sale i stadiony, a jego płyty nie błąkają się gdzieś po odmętach prestiżowych czartów, lecz odważnie atakują najwyższe pozycje.

I trudno tu mówić o jakimkolwiek odcinaniu kuponów lub spoczywaniu na laurach. Mamy 2018 rok, a 76-letni Paul McCartney wydaje płytę, która jako pierwsza od 1982 roku i “Tug of War”, dociera w Stanach na pierwsze miejsce zestawienia Billboard 200. “Egypt Station”, bo oczywiście o niej mowa, to również trzeci z rzędu album sir Paula, który na brytyjskich czartach ląduje na podium. Można zapytać: którą to już młodość zdaje się przeżywać McCartney? Kryzysowych momentów miał już wiele, a wciąż się nie poddaje. 15-20 lat temu takie płyty jak np. Driving Rain miały dobre recenzje, ale kontrastowało to z rozczarowującym zainteresowaniem. Tymczasem od jakiegoś czasu w obozie sir Paula znów dzieje się coś dobrego. I dowodem na to jest właśnie “Egypt Station”.

Nowa płyta McCartney’a to - przynajmniej dla mnie - chyba największe pozytywne muzyczne zaskoczenie w tym roku. Przyzwyczaiłem się do tego, że sir Paul to artysta konsekwentny, który od lat nie ogląda się na nic tylko robi swoje. Niczym Adam Małysz, obojętny na to, czy wiatr pod narty czy w plecy, czy publika gwiżdze i ile skoczył Hannawald, po prostu chce oddać dwa dobre muzyczne skoki: wymyślić ładną melodię i równie ładnie ją zaśpiewać. Jednak czas robi swoje - McCartney megagwiazdą był, jest i będzie, ale bywa już  traktowany podobnie jak królowa angielska. Dobro narodowe, fajnie mu pomachać i powiedzieć coś miłego, jednak nie jesteś traktowany już specjalnie poważnie.

I tak właśnie, trochę w tym duchu, gdy po raz pierwszy usłyszałem o nowej płycie McCartney’a, pomyślałem sobie: ok, wielki artysta nagra kolejną płytę dla “fanbazy”. Będzie to z pewnością płyta szczera i autentyczna, bo on inaczej nie umie. Ale czy wypada tutaj mieć poważniejsze oczekiwania?

Przychodzi jednak ten dzień, kiedy po raz pierwszy mam przyjemność usłyszeć “Egypt Station” i okazuje się, że sir Paul nagrywa album rześki jak u młodziana, któremu szumi w głowie wiatr. Wydaje płytę, którą słuchasz i czujesz, że ludziom nad nią pracującym sprawiło przyjemność jej nagranie. Tworzy muzykę, po którą chętnie sięgnie zarówno niewiele młodszy od samego Paula fan Beatlesów, jak i katujący Spotify student. Tak, to naprawdę muzyka, która łączy pokolenia.

Niczym pociąg przemierzający kolejne stacje, “Egypt Station” to zbiór bardzo różnych migawek z podróży. Słuchając poruszamy się w obrębie kompozycji będących ukłonami w stronę przeszłości (“I Don’t Know” - baaardzo w klimatach retro), jak i teraźniejszości (odważne nawet jak na Paula “Fuh You”). Obie te przytoczone kompozycje to single, różne jak noc i dzień, co tylko pokazuje, jak rażącymi kontrastami operuje tutaj McCartney. Daje to miks dosyć bezkompromisowy - to na pewno. Ale ważniejsze pytanie brzmi: czy to się broni?

Odpowiedź jest zdecydowanie twierdząca. I myślę, że spora zasługa w tym, jaki ten album jest, w producencie. McCartney spiknął się przy okazji “Egypt Station” z Gregiem Kurstinem, czyli człowiekiem od Adele. I w mojej ocenie doskonale to zagrało. Kurstin zrozumiał, o co powinno chodzić na płycie eks-Beatlesa, który wciąż ma “pałer”, pomysły i chęć, by nagrywać coś więcej niż płyty przeciętne. W efekcie ten album naprawdę brzmi i nie ma tu cienia aury - wybaczcie bezpośredniość - płyty od starego pryka dla starych pryków. Wręcz przeciwnie. A takim małym, ale mocno symbolicznym dowodem na muzykę, która łączy pokolenia, jest fakt, że na “Egypt Station” udziela się też Ryan Tedder z One Direction.

Padło w tej recenzji już jedno narciarskie porównanie, więc może na koniec pozwolę sobie na kolejne. Noriaki Kasai. Czterdzieści sześć lat, a ten nie tylko dalej skacze, co skacze z ogromną przyjemnością. Cztery lata temu ociera się o złoty medal na Igrzyskach w Soczi. Jako sportowiec jest synonimem nie tyle długowieczności, co czerpania radości z tego co się robi w momencie, gdy nie posądzałbyś go już o cokolwiek poza rutyną. Muzycznym odpowiednikiem takiego właśnie ancymona jest, na płycie “Egypt Station” kreatywny, autentyczny i ogólnie w formie, Macca - sir Paul McCartney.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Zespół Focus powraca do Polski z trasą Hocus Pocus Tour 2024 Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!