Holendrzy pod wodzą pianisty Tona Scherpenzeela (miał w latach 80-tych krótki epizod w grupie Camel) już od 35 lat grają muzykę, którą można byłoby umiejscowić gdzieś pomiędzy zwykłym popem, a ambitnym rockowym graniem z epickimi naleciałościami. Najnowsza płyta grupy Kayak zatytułowana „Coming Up For Air” to zdecydowany ukłon w stronę prostszych, melodyjnych piosenek. Nie ukrywam, że piosenek ładnych i przyjemnych w odbiorze. Lecz nie ukrywam też, że albumem tym czuję się trochę rozczarowany.
15 nagrań wypełniających tę płytę trwa łącznie równą godzinę. Łatwo obliczyć, że poszczególne piosenki nie wykraczają poza czterominutowe rozmiary. Jedynie kończące album nagranie tytułowe trwa 6 i pół minuty, ale swoją jakością nie wyróżnia się ono na tle innych. Na „Coming Up For Air” od początku do końca panuje oczywisty i jednoznaczny piosenkowy nastrój. Dlatego też najnowsze dzieło Kayaku można nazwać po prostu kolekcją piosenek. W większości dobrych piosenek. Ale tylko piosenek. Nic więcej.
Całość rozpoczyna się od dynamicznego „Alienation”. To duet wokalny Cindy Oudshoorn – Edward Reekers. Na tej dwójce, wspomaganej czasem przez grającego na gitarze Roba Vunderinka, oparte są wszystkie ścieżki wokalne całej płyty. Śpiewają oni mniej więcej po połowie piosenek i o ile do głosu Edwarda fani zespołu są przyzwyczajeni od lat (na płycie „Coming Up For Air” ponownie zabrakło Berta Heerinka), to Cindy występowała dotąd na dotychczasowych płytach grupy Kayak jedynie w charakterze zaproszonego gościa. Musi minąć trochę czasu, zanim przyzwyczaimy się do jej mocnego i dynamicznego głosu. No, ale jej duet z Edwardem w utworze otwierającym płytę wypada nawet znośnie. Żywiołowe, dynamiczne, nieomal przebojowe to nagranie. Jak na opener może być. W drugim na płycie utworze, „Man In The Cocoon”, Cindy już samodzielnie występuje w roli głównej. No i niestety nagranie to, aczkolwiek rytmiczne, mroczne i z mocnym podkładem syntezatorowym, kompletnie mnie nie przekonało. W „Time Stands Still” odzywa się ciepły głos Reekersa, a zespół zaskakująco przybliża się do popu a’la ABBA i w ogóle nie przypomina zespołu potrafiącego nieźle uderzyć w (prog) rockową nutę. „Freezing” to spokojna ballada w wykonaniu Cindy. W tle odzywają się smyki, a refren pełen jest patosu. Komu podoba się pompatyczny pop, ten pewnie polubi też i ten utwór. Nagranie to daje początek sekwencji lirycznych piosenek na płycie. W „Medea” najpierw słyszymy tylko fortepian i śpiewającego Reekersa. Po chwili włącza się syntezatorowa orkiestracja, utwór nabiera mocy, ale niestety kończy się w momencie, gdy zaczyna się dopiero rozkręcać. Szkoda. Następująca po nim piosenka „Daughter Of The Moon” to muzyczny wyciskacz łez. Nic tylko wziąć do ręki chusteczkę i szlochać, szlochać, szlochać… Nastrój zmienia się radykalnie w „Undecided”. Znowu śpiewa Cindy i wraz z całym zespołem kreuje dynamiczną, pełną rozmachu atmosferę. Refren brzmi tak „amerykańsko”, że zastanawiam się czy to już Lita Ford, czy wciąż jeszcze Kayak? W „Sad State Of Affairs” króluje beatlesowski klimat. Edward brzmi w nim trochę jak Paul McCartney, ale niestety utwór ten także nie przekonuje. Rozmywa się gdzieś i zatraca w swoim wyrazie w miarę upływu czasu. Trochę ciekawiej robi się w „About You Without You”. To znowu wokalny duet i znowu ładna piosenka oparta na fajnej linii fortepianu, brzmiącego nieomal jak na płytach grupy Keane.
W melodyjnym „The Mask And The Mirror” powraca liryczny nastrój oparty na głosie Reekersa i fortepianie Scherpenzeela. Po dwóch minutach rozpoczyna się pompatyczne solo na gitarze. Najpiękniejsze solo na płycie. Jedno z niewielu tak wyrazistych i soczystych zresztą. W „Selfmade Castle”, dla równowagi, powraca dynamika i rockowy klimat. Śpiewany przez Cindy utwór jest mocno rozkrzyczany i rozpędzony (inna rzecz, że pędzi trochę do nikąd) i znowu bardzo „amerykański” w swojej stylistyce. Totalny liryczny nastrój panuje za to w „What I’m About To Say”. Wreszcie mogę powiedzieć, że przepiękny to utwór, w którym po raz kolejny rozlegają się ewidentne echa muzyki ABBY. Edward Reekers powraca za mikrofon w „Wonderful Day”. To niestety któreś już nagranie na płycie, o którym nie mogę powiedzieć wiele dobrego. No chyba tylko tyle, ze jego atmosfera przypomina niektóre produkcje spod znaku The Alan Parsons Project. Przedostatni na płycie „Broken White” to ładna i ciepła ballada utrzymana (odrobinę) w duchu Camela. Trwa zaledwie 4 i pół minuty i jest to ewidentny błąd, gdyż gdyby była choć odrobinę dłuższa mogłaby się rozwinąć w prawdziwą art rockową ucztę. Ale widocznie zespół tego nie chciał. Zamiast tego Kayak zamyka swój nowy album kompozycją „Coming Up For Air”, w której główną linię melodyczną śpiewa Cindy, a kabaretowo-wodewilową wstawkę w środku utworu – Rob Vunderink. Nagranie to ma w sobie spory, acz nie do końca wykorzystany, potencjał i prawdziwy orkiestrowo – operowy rozmach. W utworze tym Kayak przybliża się do swojego bardziej epickiego oblicza, ale nagranie to, niestety, nie ratuje całej płyty…
Po dwóch poprzednich albumach: „Merlin – Bard Of The Unseen” i „Nostradamus – The Fate Of Man” wydawało się, że Kayak na dłużej zakotwiczy przy pełnych rozmachu epickich opowieściach. Najwidoczniej na swojej nowej płycie zespół wziął sobie od nich urlop. Stąd moje rozczarowanie i mała refleksja: to już druga płyta o tym samym tytule (niedawno płytą zatytułowaną „Coming Up For Air” zadebiutowała formacja byłego klawiszowca Mostly Autumn, Iaina Jenningsa, Breathing Space), która mocno mnie zawiodła. Czyżby to jakaś klątwa Melina? A może fatum przepowiedni Nostradamusa?... Dość powiedzieć, że po przesłuchaniu całej nowej płyty grupy Kayak i uważnym zapoznaniu się ze wszystkimi 15 piosenkami, nie mam wśród nich choćby jednej, o której mógłbym powiedzieć: „moja ulubiona”. Trochę szkoda, że Kayak popłynął na mieliznę o nazwie „łatwy pop”.