Dream Theater - Distance Over Time

Przemysław Stochmal

„The Astonishing”, opublikowana ponad trzy lata temu dwupłytowa rock-opera jak żaden inny album w dyskografii Dream Theater podzieliła fanów. Eksperymenty z konstrukcją utworów, wyraźne złagodzenie stylu oraz przytłaczające rozmiary tego albumu sporą grupę odbiorców rozczarowały. Niespodziewanie, na tak zaawansowanym etapie kariery zespół po raz kolejny stanął w obliczu wyzwania, by udowodnić pozycję gatunkowego lidera, wartość na prog-metalowym rynku, dowieść, że jego twórcza siła nie słabnie. I choć w długości czasu, który mierzy się pomiędzy publikacjami kolejnych albumów, grupa niemalże pobiła swój rekord, to jednak samo tworzenie materiału nie miało nic wspólnego z wyobrażeniem o wielomiesięcznym szlifowaniu w studiu perfekcyjnego materiału mającego przekonać zniechęconych. Zespół niemal do końca 2017 roku koncertował, a proces pisania nowej muzyki, który odbywał się latem roku ubiegłego, zajął ekspresowe osiemnaście dni.

Czy taka strategia okazała się być złotym środkiem? Czy próba uchwycenia formy grupy „tu i teraz” to dobry sposób, by nowa płyta „Distance Over Time” faktycznie była w stanie w pełni wynagrodzić zawód przeciwnikom „The Astonishing”? Zwiastujące krążek trzy „single” podtrzymały niestety niechlubną tendencję istniejącą w przypadku Dream Theater już od wielu lat, według której do celów promocyjnych wybierane są doprawdy najmniej ciekawe fragmenty długogrającego albumu, a tutaj, o zgrozo, jednym ciągiem otwierają jego program! W tych kilkunastu pierwszych minutach płyty karta przetargowa zespołu jest doprawdy słaba – warte zapamiętania są jedynie: przyzwoity solowy dialog Petrucciego i Rudessa („Untethered Angel”) oraz proste i rzeczowe, wpadające w ucho riffy („Paralyzed”, „Fall Into The Light”). Bardzo niewiele.

Szczęśliwie, wymienione nagrania to jedynie złe miłego początki – dalej nie tylko nie ma się do czego przyczepić, ale momentami jest wręcz bardzo dobrze. Tym razem, wpisując swoje progresywne skłonności w dewizę „krótko i na temat”, grupa nie zbliża się ani razu do pułapu dziesięciu minut trwania kompozycji, ale i nie redukuje w nienaturalny sposób tematów próbujących się rozwinąć, jak to miało miejsce na poprzedniej płycie. Poszczególne utwory (ale zresztą i cała płyta) zamykają się w rozsądnych, przy tym jak na Dream Theater raczej niestandardowych granicach czasowych, wykorzystanych przez grupę najlepiej jak się da. Inteligentne konstrukcje kompozycji idą w parze z przemyślanymi, tym razem naprawdę dobrze wykoncypowanymi wątkami - zarówno tymi prowadzonymi przez wokal, jak i partiami instrumentalnymi. To, czego od jakiegoś czasu brakło w tym aspekcie utworom Dream Theater, to przebłyski wyraźnej radości grania, rockowego entuzjazmu w interakcji pomiędzy instrumentalistami, którego nieobecność niejednokrotnie w przeszłości wypełniano agresywnymi kawalkadami nut przekraczającymi próg tolerancji wirtuozerii – tutaj takie „łupanie” pojawia się w zasadzie jedynie w ośmiominutowym „Pale Blue Dot” i w zwartym kontekście progresywnego utworu odnajduje się nie najgorzej. Krótko mówiąc, panowie z Dream Theater nareszcie znaleźli w sobie dobre pomysły na instrumentalne partie, co w sposób niebagatelny wpłynęło na obraz całości.

Obok owych „kompaktowo” progresywnych kompozycji znalazło się na „Distance Over Time” również i miejsce dla utworów już zupełnie schematycznie piosenkowych. O ile balladowy „Out Of Reach” to raczej miejsce na oddech, ładna i tylko ładna melodyjna piosenka, o tyle w pamięć szczególnie zapaść może utwór „Viper King” – solidny, zgrabny, ale przede wszystkim wyłamujący się z hermetycznej estetyki Dream Theater – to eksploatacja rockowego toposu umiłowania samochodowej prędkości, muzycznie przywołująca echa twórczości choćby Aerosmith czy Deep Purple. Być może ze względu na swoją odmienność kompozycja nie znalazła się w zasadniczym programie płyty, lecz jako bonus trafiła na limitowaną edycję – najwyraźniej wpisanie jej w podstawowy zestaw byłoby dla grupy manewrem zbyt odważnym.

I faktycznie, „Distance Over Time” prezentuje zespół wracający na bezpieczne stylistycznie i formalnie terytorium, ale tym razem grający w świetnym stylu i nareszcie z pomysłem. Szkoda tylko, że tej krótkiej jak na wypracowane przez lata standardy płycie grupa każe rozkręcać się tak długo, bo gdyby nie trwający kilkanaście minut „początek”, okazałoby się, że niespodziewanie otrzymaliśmy od Dream Theater naprawdę znakomity album. Warto więc cieszyć się chociaż tą jego lepszą, większą częścią.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok