Na naszych oczach świat rocka, jaki znaliśmy, powoli się kończy. Pamiętam jak na początku lat 90. o Deep Purple i im podobnych mówiło się w kategoriach ‘dinozaurów rocka’. Come on, panowie mieli wtedy po czterdziestce. A pisząc te słowa czytam, że Steve Harris z Iron Maiden obchodzi właśnie 63. urodziny…
Teraz zespoły o pokolenie młodsze od Deep Purple składają się z siwych brodatych starszych panów. Muzycy znacznie powyżej siedemdziesiątki nie budzą dzisiaj na nikim specjalnie wrażenia, a na fali rockowej nostalgii i świadomości zbliżającego się nieubłaganie kresu fizycznych możliwości, coraz to kolejni artyści wracają z muzycznej emerytury, co sprzyja też wysypowi kolejnych reedycji popularnych płyt, które wzbogacane są o coraz to nowe dodatkowe materiały.
Mija właśnie 35 lat od premiery albumu „Slide It In” w dorobku grupy Whitesnake - mojego ulubionego albumu w dyskografii tej grupy. Zmagający się artretyzmem kolana, zarządzający przedsiębiorstwem Whitesnake, David Coverdale, bardzo intensywnie angażuje się ostatnio w politykę reedycyjną. Po sześciopłytowych boxach, płycie Whitesnake „1987” oraz boxie akustycznym (polski akcent to uwzględnienie występu w studio im. Agnieszki Osieckiej Programu III Polskiego Radia z 1997r.) przyszła kolej na kolejną już reedycję albumu „Slide It In” w równie monumentalnej skali i w kilku wersjach, z których najbardziej rozbudowana Ultimate Edition to box zawierający sześć płyt CD oraz płytę DVD. Jak na album obejmujący 10 kompozycji trwających w sumie 40 minut to sporo.
Na pełnej wersji mamy ponownie zremasterowane reedycje obu wersji albumu: europejskiej i amerykańskiej, o czym poniżej. Zupełnie nowy miks wersji amerykańskiej płyty wykonany został w 2019r. przez Christophera Colliera przy okazji pracy nad nową płytą Whitesnake „Flesh & Blood”, która po wielu perypetiach ukaże się w maju tego roku.
Dalej mamy mnogość wersji wstępnych, mixów, demo oraz wszelakich wersji roboczych czy utworów niedokończonych i pierwotnie odrzuconych.
Z odrzutów do sesji zwracają uwagę „River Song”, który pojawił się dopiero na solowej płycie Coverdale’a „Into the Light”, a kompozycja „Prayer for the Dying” została ozdobą płyty duetu Coverdale&Page. Jest też ciekawy ze względu na skład koncert live bootlegowej jakości z Glasgow z 1 kwietnia 1984 r. oraz ostatni występ z Jonem Lordem w składzie z Grand Hotelu w Sztokholmie z 16 kwietnia 1984. Przesłuchanie całości to nie lada wyzwanie. Sama wersja audio zawiera tylko 97 pozycji.
Mnóstwo materiału jest o różnej jakości brzmieniowej i wartości, która ma większe znaczenie zapewne wyłącznie dla najwierniejszych fanów, choć ma ona również ważny walor edukacyjny, pokazuje bowiem dosyć długą ścieżkę procesu twórczego począwszy od bazowych idei poprzez stany pośrednie i gotowy nagrany produkt. Taka ‘kuchnia’, do której dostęp rzadko kiedy jest oferowany.
O ile Whitesnake ma w swoim zanadrzu sporo wyśmienitych kompozycji, to trochę gorzej w całości słuchało mi się zawsze ich albumów studyjnych, które zawierały zazwyczaj również sporą dawkę kompozycyjnej mielizny.
Pierwszym albumem, który broni się według mnie całościowo od początku do końca, jest właśnie „Slide It In”. Stanowił on punkt zwrotny w karierze zespołu. Jest to bowiem płyta stanowiąca swoisty pomost pomiędzy dwoma okresami w historii grupy, co do których opinie wśród fanów zespołu są mocno podzielone.
Album „Slide It In” zamyka bowiem tzw. klasyczny europejski rozdział w historii grupy działającej jako jeden z zespołów wyrosłych i nawiązujących do tradycji Deep Purple, a obecność Jona Lorda i Iana Paice’a w składzie nie była dziełem przypadku.
Album też jednocześnie otwiera tzw. okres amerykański, który dzięki kolejnej multiplatynowej płycie „Whitesnake” (1987) zapewnił zespołowi status megagwiazdy na tym rynku, co było jedynym tego typu osiągnięciem dla wszystkich formacji z kręgu Deep Purple. Równocześnie jest on albumem definiującym dalszą karierę zespołu i stanowiącym punkt odniesienia również trzy dekady później.
Jak już wspomniałem, płyta „Slide It In” ma różniące się wersje: europejską i amerykańską...
Z płytą tą wiąże się nasilenie karuzeli personalnej, która spowoduje, że obecnie nazwa Whitesnake utożsamiana jest prawie wyłącznie z nazwiskiem Davida Coverdale, a aktualny skład zespołu ma znaczenie trzeciorzędne.
Odejście Iana Paice’a do zespołu Gary Moore’a umożliwiło pozyskanie Cozy Powella, który w składzie pojawił się wraz basistą Colinem Hodkinsonem. Cozy Powell będący żywym synonimem gwiazdy rocka, idealnie pasował do budowania nowej odsłony Whitesnake, gdzie talent muzyczny musiał iść w parze również z rockowym i seksownym wizerunkiem. Gdy miałem okazję rozmawiać krótko z Cozym przed polskim koncertem Petera Greena przyznał, że porzucenie Whitesnake przed wydaniem płyty „1987” było jego najgorszą decyzją biznesową w całej karierze.
Colin Hodkinson tego drugiego warunku nie spełniał i szybko został zastąpiony przez wracającego do zespołu Neila Murraya. Nie spełniał go tym bardziej grający od lat w zespole gitarzysta Micky Moody, którego wygląd, styl bycia i zauważalny brak charyzmy (dziwaczne ruchy sceniczne) oraz raczej mocno konserwatywny bluesowy styl gry, w kontekście ówczesnych trendów gitarowego grania, czyniły go antytezą wizerunku herosa gitary budowanego przez nowe pokolenie gitarzystów w latach 80. Będący przedmiotem szyderstw również ze strony Coverdale’a gitarzysta nie wytrzymał psychicznie i zdecydował się opuścić zespół pod koniec 1983r.
Zastąpiony został przez swoje absolutne przeciwieństwo: znanego już szerszej publiczności z Thin Lizzy Johna Sykesa należącego do obiecującego młodego pokolenia heavymetalowej gitary.
Pierwotną europejską wersję „Slide It In” nagrał skład: David Coverdale, Mel Galley, Mickie Moody, Jon Lord, Colin Hodkinson oraz Cozy Powell, a za konsoletą usiadł ponowie Martin Birch.
Wytwórnia Geffen dbająca o rozwój kariery Coverdale’a przede wszystkim na rynku amerykańskim zażądała jednak nowej wersji płyty. Oryginalne partie gitary basowej zastały przy tej okazji ponownie nagrane przez wracającego do składu Neila Murraya (choć zmiana nie jest wyraźnie słyszalna zarówno ze względu na prostotę linii basowych oraz ich znikomą ekspozycję), zaś partie gitary Micky’ego Moody nagrał ponownie Sykes. Album został następnie na nowo zmiksowany przez Keitha Olsena, który będzie stać również za sukcesem albumu Whitesnake „1987”.
Amerykański mix dosyć wyraźnie przesunął akcent w stronę bardziej mięsistego i gitarowego grania, którego punkt kulminacyjny osiągnięty zostanie na kolejnym albumie, głównie kosztem instrumentów klawiszowych i gitary basowej. Perkusja Cozy Powella, który dziwnym trafem nigdy nie zapominał postawić jej na pierwszym planie, zyskała jakby jeszcze więcej przestrzeni.
Choć jak twierdzi Coverdale, zarówno on jak i Cozy Powell początkowo byli rozczarowani efektem pracy Keitha Olsena, przyszłość miała należeć do tego kierunku. Obecnie to wersja amerykańska jest dla Coverdale’a tą wzorcową, a sam album w USA pokrył się podwójną platyną.
Nowy remix amerykańskiej wersji płyty z 2019r. daje wszystkiego jeszcze trochę więcej, głośniej i potężniej, jednak wciąż z dużym szacunkiem dla pierwowzoru. Bardziej radykalne zmiany raczej z mało pozytywnym efektem zostały wprowadzone do nagrania „Standing in the Shadow”, które zaczęło przypominać wersję, przygotowaną dla potrzeb płyty „1987” i ostatecznie wydaną wyłącznie w Japonii na minialbumie.
Z perspektywy czasu różnice pomiędzy obydwiema wersjami, jakkolwiek słyszalne, nie są jednak aż tak wielkie, jak mogłoby się to wydawać. Szczególnie jeżeli chodzi o grę Sykesa, który dosyć wiernie odtworzył wcześniejsze partie gitar. Za to wersje koncertowe (koncert z Glasgow znajduje się w tym zestawie) to już była prawdziwa gitarowa pirotechnika, znana później z albumu „1987”.
Wersja europejska jest silniej zakorzeniona w dotychczasowej stylistyce Whitesnake, a wersja amerykańska jest dyskretną zapowiedzią zmiany stylu, który odmieni oblicze Whitesnake dopiero na następnym albumie.
Dlaczego jednak „Slide It In” to według mnie najlepszy album Whitesnake, pomimo, że nie ma na nim żadnego z najbardziej rozpoznawalnych hitów Whitesnake, ani „Fool Fool Your Loving”, „Here I Go Again”, „Crying in the Rain”, „Is this Love”, „Still of the Night” czy „Sailing Ships”? Faktycznie album ten nie wypromował aż takich przebojów i został następnie przyćmiony sukcesem kolejnego albumu, którego sukces opierał się po prawdzie w znacznym stopniu na umiejętności auto-coverowania swoich starszych kompozycji. Jednak jest to chyba bardziej skutek zbiegu okoliczności niż braku walorów artystycznych. Mamy tu bowiem do czynienia od początku do końca, z równym, przebojowym i w pełni hardrockowym albumem w dobrym stylu.
Potężna perkusja Cozy Powella napędza album z większym kopem niż Ian Paice, który w Whitesnake mentalnie do końca nigdy się nie odnalazł. Mamy proste potężne gitarowe riffy (wzorowane gdzieniegdzie na AC/DC), potężne klawisze Jona Lorda, no i głos Davida wciąż u szczytu jego możliwości. Tym albumem Whitesnake trafił w hardrockowy punkt ograniczając rhytmandbluesowe naleciałości, które nawiedzały wcześniejsze albumy, a nie popadając jeszcze w przesadę gitarowego i amerykańskiego patosu brzmieniowego z kolejnych płyt.
No i ten skład to w zasadzie krótko istniejąca supergrupa. Wciąż mamy tu Jona Lorda, który właśnie zbierał manatki, aby powrócić do reaktywowanego Deep Purple. I pomimo, że rola Jona w Whitesnake była bliższa roli muzyka sesyjnego niż w przypadku jego oryginalnego zespołu, to jednak nadawał on klawiszowego sznytu i klasy muzyce, znacznie powyżej późniejszego standardu.
Stylistycznie mamy tutaj zarówno potężną balladę „Love Ain’t No Stranger”, quasi-Zeppelinowe „Slow An’ Easy” i „Gambler”, przebojowe rockowe łojenie w „Give Me More Time” czy jeszcze szybsze i równie przebojowe „Standing in the Shadow” czy „Guilty of Love”. W bonusie dodatkowo przepiękne „I Need Your Love So Bad”. Na płycie znajduje się też wersja instrumentalna tego utworu. Dla fanów Jona Lorda pozycja obowiązkowa.
Wiek czyni swoje. David Coverdale po sukcesie płyty „Whitesnake” raczej odżegnywał się od swoich purpurowych korzeni. Teraz coraz częściej i z pewnym rozrzewnieniem powraca do starych czasów zwłaszcza, że ze składu „Slide It In” żyje już tylko połowa muzyków. Gorąco polecam powrót do tego bardzo udanego albumu.