Dwóm ostatnim wydawnictwom stworzonym lub współtworzonym przez Tima Bownessa łatwo było przypisać pewne słowa-klucze, odwołujące się do definiującej je estetyki. Wydana przed dwoma laty płyta „Lost In The Ghostlight” była oczywistym zwrotem w kierunku klasycznego rocka progresywnego, natomiast album „It Could Be Home” formacji Plenty, której Bowness był współzałożycielem przed trzema dekadami, jest urzeczywistnieniem muzycznych idei wówczas kiełkujących, a więc silnie emanuje estetyką drugiej połowy lat 80. Natomiast w przypadku nowego autorskiego albumu wokalisty, zatytułowanego „Flowers At The Scene”, hasło definiujące płytę nie będzie wynikać wprost ze stylu zawartej na niej muzyki, nie tak jednoznacznie zorientowanego jak w przypadku wyżej wymienionych tytułów. Nowym dziełem Tima Bownessa rządzą inne pojęcia: z jednej strony – idea piosenki, z drugiej – perfekcja i drobiazgowość produkcji.
To, że artysta postawił bezkompromisowo na formułę piosenkową, nie ulega wątpliwości. Pozostaje pytanie, czy taki pomysł na płytę udało się pogodzić z bardzo wyraźną skrupulatnością i bogactwem doboru brzmień, instrumentów, głosów, a co za tym idzie – odpowiedniej liczby odpowiednich osób. A gości, co u Bownessa nie jest nowością, zdecydowanie tu nie brakuje. Brzmień swoich instrumentów użyczyli między innymi Peter Hammill, Steven Wilson, Jim Matheos (Fates Warning) czy Andy Partridge (XTC), wokalnie zaś wspierają Tima: ponownie Hammill, David Longdon (Big Big Train) i Kevin Godley (10CC).
Przy założeniu, że tak wielu instrumentalistów i wokalistów pracuje nad zestawem piosenek, z pewnością nietrudno o niebezpieczeństwo przerostu formy nad treścią. Już choćby same informacje dotyczące przykładowej kompozycji „It’s The World” mogą zastanawiać - partie gitarowe dzielone między Jima Matheosa i Petera Hammilla, który również dośpiewuje linijkę refrenu; dodatkowo pojawiające się syntezatory Stevena Wilsona i zaloopowana trąbka – i to wszystko w nie więcej niż trzy minuty! A jednak, w tym szaleństwie jest metoda. Jak wspomina w wywiadach Bowness, siedzący przy stole mikserskim Steven Wilson w kilku momentach skutecznie zasugerował redukcję środków formalnych, dzięki czemu udało się zachować właściwe proporcje.
Tym samym powstał zestaw piosenek ładnie i melodyjnie napisanych, a przy tym perfekcyjnie opracowanych. Wszelkie starania dopieszczenia materiału, znalezienia doskonałych brzmieniowych zestawień, mniej lub bardziej świadomie doprowadziły Bownessa do stworzenia materiału, który w wielu miejscach wprost nawiązuje do przeszłych dokonań wokalisty, zarówno z czasów No-Man i „Returning Jesus” („Flowers At The Scene”, „Borderline” - kontrabas, fortepian i trąbka!) jak i wczesnosolowych oraz współpracy z Peterem Chilversem („Not Married Anymore”, „What Lies Here”). Tej tendencji wymykają się wyraźnie takie nagrania, jak wspominany już „It’s The World”, prowadzony ostrym gitarowym riffem, oraz przywołujący echa lat 80., nastrojowy, mistyczny wręcz „Ghostlike”, stanowiący jeden z najmocniejszych punktów płyty.
„Flowers At The Scene” poza walorami kompozycyjnymi, produkcyjnymi, personalnymi, ma jeszcze jedną bardzo istotną cechę. To album bardzo wiosenny, pełen słońca i optymizmu – jak przyznaje sam Bowness, nawet przykre tematy piosenek od strony muzycznej potraktowane tu zostały w pozytywny sposób. Swoje robi również zróżnicowana dynamika poszczególnych utworów, co odróżnia płytę od tych spośród propozycji artysty, które od pierwszej do ostatniej nuty potrafią pogrążyć w marzycielskiej melancholii. Pogodna nastrojowość to zatem jeden z kilku powodów, by po tę udaną płytę sięgnąć i przekonać się o wysokiej formie Tima Bownessa i towarzyszącego mu w produkcji Stevena Wilsona, na „chwilę” przed pojawieniem się długo wyczekiwanej nowej płyty No-Man, której premiera z dużą dozą prawdopodobieństwa nastąpi w tym roku.