„Nie mam pojęcia, jaka będzie reakcja na tę płytę i na obecnym etapie mojej kariery jest to bardzo dobra sytuacja” - słowa Tima Bownessa sprzed kilku miesięcy doskonale oddają zamieszanie związane z premierą nowego studyjnego albumu duetu No-Man. Sam fakt, że formacja wraca z premierowym materiałem po z górą jedenastu latach jest elektryzujący, jeszcze bardziej zaś emocjonuje zaskakująca dla wielu zawartość albumu, wszak oto Steven Wilson i Tim Bowness nowym materiałem wprost udowadniają, że po trzech dekadach nie stanowi dla nich problemu, by wymknąć się z pielęgnowanej od lat art-rockowej strefy komfortu.
„Love You To Bits” to trzydziestosześciominutowa „disco-symfonia”, jak żartobliwie określił tę muzykę sam Wilson – podzielona na dwa utwory, będąca z jednej strony odejściem od estetyki, do jakiej obaj panowie przez lata zdążyli przyzwyczaić odbiorców, działając solo czy w rozmaitych zespołach i projektach, a z drugiej strony stanowiąca… powrót do ich muzycznych początków. Dość powiedzieć, że geneza płyty sięga 1994 roku, a więc czasu, gdy punktem wyjścia poszukiwań duetu wciąż były założenia muzyki elektronicznej, synth-popu czy trip-hopu, które z czasem sukcesywnie ustępowały miejsca „art-rockowym” koncepcjom. Podjęcie tak dynamicznej i opartej na elektronice stylistyki nie wydaje się być jednak jedynie konsekwencją powrotu do pomysłów leżących przez lata w szufladzie, ale naturalnym egzekwowaniem aktualnej estetycznej optyki Wilsona i Bownessa, którzy w ostatnich latach, odstawiając klasycznie progrockowy pomysł na kompozycję znany z „The Raven” czy „Lost In The Ghost Light”, skierowali się ku rozwiązaniom charakterystycznym dla muzyki pop („To The Bone”, „Flowers At The Scene”, „It Could Be Home” formacji Plenty). „Love You To Bits” w tym kontekście wydaje się być kulminacją i wypadkową eksponowanych przez obu artystów szczególnie w ostatnim czasie inspiracji muzyką lat 80., syntetycznymi brzmieniami i wysoką dynamiką piosenek.
Mimo „dyskotekowego” sznytu, jaki cechuje niemal cały materiał, niesłusznym byłoby sprowadzenie nowego No-Man do miana muzyki tanecznej, podobnie jak mimo oczywistych ech „Flowermouth”, „Heaven Taste” czy „Voyage 34”, uznanie „Love You To Bits” za próbę wskrzeszenia wczesnych klimatów w żaden sposób nie definiuje albumu jako całości. Wbrew wszelakim pozorom, a w myśl artystycznej perfekcji Bownessa i Wilsona, nowy album duetu jest dziełem pozwalającym odkrywać coraz to nowsze płaszczyzny, wątkowe zależności i soniczne niespodzianki z każdym kolejnym odsłuchem.
Dyskotekowy bit podbijany perkusją znanego ze współpracy z gwiazdami muzyki pop Asha Soana, wraz z charakterystycznym lejtmotywem melodycznym stanowi kanwę dla całego bogactwa środków z pogranicza gatunków, wśród których ukryły się również i pierwiastki „hollisowskich” nastrojów z ostatnich płyt No-Man, tu pełniące rolę kod obydwu części „suity”. Ciekawie w tej pulsującej kompozycji odnalazły się także popisy muzyków związanych z działalnością solową Stevena Wilsona („awangardowe” solo na gitarze Davida Kollara czy jazzowy popis klawiszowy Adama Holzmana), trochę jednak szkoda, że niewiele miejsca starczyło dla Wilsona-gitarzysty, którego partie przez lata pracy nad utworami mocno zredukowano. Wokal Bownessa z kolei zyskał ciekawą przestrzeń, dzięki czemu przestaje on być tu tylko melancholijnym narratorem, ale głos jego znowu staje się pełnym szerszych możliwości instrumentem.
Nie można jednak mylić tego muzycznego kalejdoskopu z progrockowo pojmowaną wielowątkowością – tutaj ideą wydaje się nie być muzyczna fabuła, ale swego rodzaju transowy kolaż, operujący licznymi parafrazami, powtórzeniami, remiksami, bazujący na stosunkowo wąskim spektrum rozwiązań harmonicznych. Stanowi to z pewnością o wyjątkowości płyty, ale nie mam pewności, czy dzięki temu będzie ona w stanie wytrzymać próbę czasu, zwłaszcza wśród odbiorców o progrockowych upodobaniach, którzy raczej wciąż jeszcze definiują grupę odbiorców muzyki No-Man. A może i to się zmieni? Czas pokaże.