Frank Hammersland (rocznik 1969) jest podobno bardzo znaną i cenioną postacią na norweskiej scenie poprockowej. Działał w kilku popularnych zespołach, jak Pogo Pops, Popium, The Love Connection i Evig Din For Alltid. Szczególnie ten pierwszy miał wielu fanów i pod wieloma względami zapoczątkował w latach 90. popularny w Norwegii ruch muzyczny o nazwie Bergensbølgen (co po polsku oznacza „Fala z Bergen” i daje nam obraz tego, że to deszczowe norweskie miasto od wielu już dekad niezmiennie słynie z nieprawdopodobnej ilości utalentowanych artystów).
Piosenki wypełniające „Atlantis”, który jest już trzecim solowym albumem Hammerslanda, powstawały przez dwanaście lat, bo tyle lat minęło od jego poprzedniej płyty „So Easily Distracted”. Teraz będą mogły być one zaprezentowane szerszej publiczności, gdyż po październikowej norweskiej prapremierze na 17 stycznia 2020 roku wytwórnia Apollon Records zapowiada światową edycję albumu „Atlantis” I jestem pewien, że dzięki temu popularność i rozpoznawalność Franka Hammerslanda szybko wykroczy poza granice jego kraju.
„Atlantis” to melodyjny i stosunkowo łatwo przystępny pop rock. Hammersland często jest porównywany do Paula McCartneya. Nie tylko za śpiew, ciepły głos i grę na basie, ale za wrażliwość, która idealnie przekłada się na szybko wpadające w ucho melodie. Jest na „Atlantis” wiele tego przykładów. Praktycznie w każdym utworze można doszukać się McCartneyowskich wpływów. Chyba najbardziej w „Westbound Sundown”, „Down The Milky Way” czy w kończącej płytę piosence „And The Beat Goes On”. Żeńskie chórki potęgują to wrażenie. Śpiewające w chórkach panie Christine Sandtorv i Marte Wulff robią wszystko, by upodobnić się do Lindy McCartney. A że Frank ma w swoim kraju reputację świetnego autora piosenek, to nic dziwnego, że praktycznie każdy utwór na płycie okazuje się piosenkową perełką. „No Straight Line”, „On The Radio”, tytułowy „Atlantis” czy wspomniany już „Westbound Sundown” - to tylko kilka z brzegu utworów, będących materiałem na potencjalny przebój.
Słuchając albumu „Atlantis” od razu wiemy, że wszystkie opinie na temat talentu Franka Hammerslanda nie są wcale przesadzone. Zabiera on nas w krainę uduchowionej muzyki pop, niestroniącej od licznych beatlesowskich i smoothjazzowych pierwiastków, a w warstwie tekstowej pełnej refleksji na temat życia mężczyzny w okresie swojej świetności. Całość, poza małymi wyjątkami, utrzymana jest w melancholijnym, chilloutowym, bardzo zgrabnym stylu. Do tej niezwykle przyjemnej w odbiorze muzycznej przejażdżki Hammersland zaprosił kilku kolegów (m.in. Thoma Hella), którzy pomogli mu w studiu doszlifować i wycyzelować pod każdym względem tych dziewięć niezwykle zgrabnych i zapadających w pamięć piosenek. Teraz w podróż do muzycznej Atlantydy zaprasza i nas, słuchaczy. I jeżeli ktoś lubi melodyjne klimaty utrzymane w stylu pop przez duże P, ten spędzi przy niniejszym krążku mnóstwo przewspaniałych chwil.