Z czysto kronikarskiego obowiązku „But My Love Goes To Eleven” należy uznać za debiutancki album Calle Hamre. Ale czy to faktycznie debiut tego artysty? Czy możemy nazwać debiutanckim albumem coś, co firmowane jest przez muzyka, którego nazwisko widnieje na okładkach kilkudziesięciu innych wydawnictw, niezależnie od tego, czy występował na nich jako wokalista, kompozytor, producent, autor soundtracków, basista, gitarzysta czy perkusista?...
Calle Hamre to funkcjonujący na co dzień w grupie Butterfly Garden norweski muzyk pochodzący z Bergen (a jakże!), którego pozycja na lokalnym rynku jest niepodważalna. 10 stycznia wydał on za pośrednictwem firmy Apollon Records swój pierwszy solowy krążek, na którym zaprezentował muzykę zainspirowaną twórczością takich artystów, jak Bob Dylan, Nick Cave, The Waterboys czy zespół R.E.M. Przeważając większość z 12 nagrań wypełniających program płyty „But My Love Goes To Eleven” to spokojne, pełne zadumy piosenki, utrzymane w refleksyjnym klimacie i zaśpiewanych przez Calle spokojnym, czystym, niemalże aksamitnym głosem. Praktycznie każda z nich ma w sobie spory potencjał, choć nie da się ukryć, że nie jest to materiał na gotowy przebój. Bo trzeba podkreślić, że nie jest to typowa pop musi. Calle ma niesamowitą smykałkę do pisania naprawdę melodyjnych, lecz utrzymanych w stylu niezależnego pop rocka, utworów. Najlepszym tego przykładem niech będą utwory „Lovers Will Be Lovers”, „Different Tale” i „Timing Circles”. Już sam nie wiem czy bardziej zachwycają swoją nieoczywistą melodyjnością czy też swym melancholijnym nastrojem. Lecz nie tylko te trzy nagrania wzbudzają szczególną uwagę. Wszystkie, bez wyjątku, emanują swoim melodycznym urokiem.
Płytę wyprodukował, a także w kilku utworach zagrał Ken Stringfellow (The Posies, Big Star, R.E.M itp.). Nie muszę dodawać, że zrobił to znakomicie i tym samym zdecydowanie podniósł walor artystyczny tego wydawnictwa.