Metus - Deliverance

Artur Chachlowski

ImagePoczątkowo pomyślałem sobie tak: skoro zrecenzowałem już dwie poprzednie płyty Metusa (“Vale Of Tears” i “New Dawn”), byłoby grzechem, graniczącym z całkowitym brakiem logiki i dziennikarskiej konsekwencji, nie napisać czegoś o nowej płycie jednoosobowego projektu dowodzonego przez Marka Juzę. Tym bardziej, że album „Deliverance” jest dopełnieniem trylogii inspirowanej, napiszę to po raz trzeci, historią człowieka w ujęciu biblijnym, a więc tym samym zamyka on ambitny cykl programowy, którym uraczył nas ten krakowski muzyk. No, no... trzy pełnowymiarowe albumy wydane na przestrzeni 12 miesięcy... Już sam ten fakt budzi najwyższy szacunek. W dodatku wszystkie trzy krążki utrzymane są na naprawdę bardzo dobrym poziomie wykonawczym. I to jest główna przyczyna, dla której ochoczo przystąpiłem do słuchania, a następnie do recenzowania tego krążka. Bo warto spędzać czas przy muzyce Metusa, warto pisać o niej w samych superlatywach, warto szerzyć słowo, wołać wszem i wobec, że oto mamy wreszcie w naszym kraju artystę, który jak nikt inny doskonale czuje mroczne strony rocka. Przyznaję, że nie gustuję w gatunku, który ukochał sobie Marek Juza i niezwykle rzadko w wolnych chwilach sięgam z premedytacją do płyt z rockiem gotyckim, ale przyznam też, że dzięki tej płytowej trylogii polubiłem Metusa. Polubiłem też, a właściwie nauczyłem się lubić jego muzykę. Bo podane w tak ciekawy sposób dźwięki nie tylko intrygują, nie tylko nie dają spokoju i nie tylko budzą spore zainteresowanie odbiorcy, ale pełnią wyraźną funkcję edukacyjną. I za to jestem Metusowi wdzięczny. Wdzięczny za to, że przypomniał, iż istnieje taki gatunek jak „dark wave”, że udanie odkurzył klimaty płyt wydawanych przed laty przez słynną wytwórnię 4AD, że pokazał, iż w kraju nad Wisłą można tworzyć muzykę nieodbiegającą swoim poziomem od produkcji This Mortail Coil, Sisters Of Mercy, czy Arcana. A nade wszystko jestem wdzięczny za to, że Metus uczynił to wszystko w dość przystępny sposób, bez łopatologii, bez niepotrzebnego zżynania i kalkowania dawno sprawdzonych patentów.

Choć na płycie „Deliverance” znajduje się 11 niezwykle mrocznych i ponurych utworów, to całości słucha się dosyć lekko, bez zgrzytów i żadnych zahamowań. Piszę te słowa niekoniecznie z punktu widzenia sympatyka gatunku. Przypuszczam nawet, że fani gotyku podczas słuchania tej muzyki bardziej niż ja mogą się poczuć wniebowzięci. Wychodzi tu duża klasa kompozytorska autora projektu, a zarazem wykonawcy (prawie) wszystkich partii instrumentalnych i wokalnych na płycie. Tym razem Juza odrobinę wspomógł się dwójką muzyków z grupy Nemezis: na akustycznej gitarze gra Marcin Kruczek (zwracam uwagę na jego oszczędne, ale niezwykle ciekawe partie w „Brothers” i „Our Sinful Realm”), a na fortepianie Krzysztof Lepiarczyk. To chyba swego rodzaju rewanż za przysługę, którą Metus wyświadczył obu kolegom, gościnnie wykonując partię wokalną w jednym z utworów na wydanym niedawno albumie Nemezis.

Pisałem już, że mroczna, posępna i depresyjna to płyta? Nie szkodzi. Za to słucha się jej świetnie. Szczególnie po zmroku. Albo w środku nocy, gdy dopada nas bezsenność. Ma ona w sobie ten rodzaj magicznej energii, która w dwójnasób potęguje się właśnie o tej porze.

„Deliverance” jest godnym ukoronowaniem trylogii autorstwa Marka Juzy. Ciekaw jestem, w jakim kierunku potoczy się teraz jego twórczość, skoro ten rozdział jego działalności należy już uznać za zamknięty.

www.lynxmusic.pl

 
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!