To nie będzie zwykła, pospolita recenzja płyty, ale również kilka bardzo ważnych dla mnie słów… Przepraszam zatem z góry, tych którzy się zawiodą. Dla których ten poniższy tekst, może wydać się zbyt osobistym i za długim wyznaniem autora, a muzycznych analiz będzie mniej… lub czasem więcej niż zazwyczaj powinno pojawiać się w takich rodzaju publikacjach.
Póki co pochylam się nad klawiaturą komputera, na uszach mam nieodłączne słuchawki, z których sączy się JEGO MUZYKA, ale z boku, na stole leżą też puste, niezapisane jeszcze, białe kartki…
Wskazówki zegara nieubłaganie odmierzają czas… Czy nie za często zdarza nam się go przepuszczać bezmyślnie między palcami? Czy nie za rzadko zastanawiamy się w naszym życiu, że nic i nikt go nam nie cofnie? Nie nadrobimy straconych chwil, a kolejne stracone i przegapione szanse mogą się już nigdy nie pojawić?
Od ponad 40 lat, ten Wielki (nie tylko wzrostem) Artysta towarzyszy mi w życiu. Byłem z Nim od samego debiutu, od pierwszych wyśpiewanych wersów utworów, jakże młodzieńczym jeszcze głosem. Starałem się zawsze zrozumieć i zapamiętać każde Jego słowo, każdy tekst, gdyż nie były to nigdy banalne zwrotki piosenek, a poezja, wyznania kogoś ode mnie wielokroć mądrzejszego, ale jakże podobnego w swojej wrażliwości co do postrzegania świata i życia, ze wszystkimi jego aspektami.
Dziś ten Poeta o sercu Lothiana, żegna się z nami swoim ostatnim studyjnym w karierze albumem, noszącym jakże znamienny w obecnych czasach tytuł „Weltschmerz”. Ten złowieszczo brzmiący na dzień dobry wyraz, ma swoją genezę w literaturze niemieckiej. Ojcem tego określenia jest niemiecki pisarz, prekursor romantyzmu Johann Paul Friedrich Richter, żyjący i tworzący na przełomie XVIII i IX wieku. Jednak w pełnej swojej krasie „Weltschmerz” zaistniał w powieści Goethego „Cierpienia młodego Wertera” opublikowanej w 1774 roku. Zatem rozszyfrowując tytuł ostatniej płyty Fisha, jest to (z niemieckiego) ‘ból świata’. A rozwijając szczegółowo, to zespół takich nastrojów jak depresja, apatia, smutek czy melancholia. Wynikających z niedoskonałości świata, a właściwie zderzenia wrażliwego człowieka i chęci działania, z niemożliwością jego realizacji i w konsekwencji totalnego pesymizmu.
Minęło 7 lat od Jego ostatniej pełnowymiarowej studyjnej płyty oraz 5 lat od deklaracji samego Artysty, że będzie to jego ostatni album w karierze. Ten okres, w którym Fish powinien skupić się na pracy w studio, okazał się chyba najbardziej traumatyczną serią nieszczęść i stresów. Począwszy od śmierci ojca, przez demencję matki, aż po własne bardzo poważne problemy ze zdrowiem. Operacja ręki i kręgosłupa, dwa zakażenia posocznicą, w tym jedno doświadczenie bliskie śmierci. Do tego jeśli dodamy chwilowy kryzys pisarski oraz obecną globalną pandemię, która również zachwiała całym planem wydawniczym i promocyjnym materiału, otrzymamy bardzo istotną wypadkową stanowiącą inspirację i temat przewodni albumu „Weltschmerz”. Ale takie właśnie doświadczenia i umiejętność ich wykorzystania w sztuce potwierdzają dobitnie z jak wielkiej klasy Artystą mamy do czynienia. Całe to okrucieństwo przeżyć sprawiło, że Fish stworzył najlepszy w swojej karierze solowej album. Dojrzały pod względem tekstów, przebogaty aranżacyjnie, ekspresyjny, a jednocześnie bardzo osobisty, ale co najważniejsze nie nużący i, choć chwilami przygnębiający, to niezwykle magnetyczny, a nade wszystko mądry.
Szkot oczywiście nie byłby sobą, aby skupić cały materiał tylko na swoich osobistych przeżyciach. Jest tu też wiele komentarzy społecznych, politycznych, będących, jak to zwykle u Niego, aktualną refleksją zawartą w utworach, nad obecną naszą, nienajlepszą rzeczywistością, w jakiej przyszło nam żyć.
I chociażby z tych powodów płyta trwa aż około 85 minut, a 10 piosenek zostało rozłożonych na dwóch dyskach. Ale nie ma tu mowy o niepotrzebnych dźwiękach czy dłużyznach. Wszystko jest niezmiernie przemyślane, dopracowane wręcz do perfekcji w kwestii aranżacji i produkcji. Przeogromna to zasługa producenta (znanego min. ze współpracy z Blue Nile) - Caluma Malcolma.
Jak na żadnym dotychczasowym albumie Artysty, słychać i czuć tu jego mądrość życiową, doświadczenie, chęć powiedzenia na koniec co jest w życiu najważniejsze i ponadczasowe. Fish od samego początku swojej kariery zawsze był bacznym obserwatorem komentującym wszystkie ważne okoliczności wydarzeń na świecie, mieszając je umiejętnie z tym co intymne i osobiste. Niczym największy z malarzy, swoją muzyką malował żywe obrazy na małych, jak i na szerokich płótnach, pełnych wszelakich barw, symboli, ale i brutalnego realizmu, jak profesjonalny fotoreporter na fotograficznych kliszach. „Weltschmerz” to album z niezliczonymi emocjami i stylami, najbardziej zróżnicowany i dojrzały, jaki nagrał Artysta. Lśniący wręcz od tego, co można osiągnąć, gdy ma się odpowiedni talent i materiał.
Całość otwiera ośmiominutowy utwór „The Grace Of God” zaczynający się dźwięków aparatu EKG i wypowiadanych słów lekarza pochylającego się nad pacjentem przywróconym do życia po reanimacji. Na tle tych wszystkich pulsujących nut Fish przywołuje jakże żywe obrazy człowieka cierpiącego w szpitalnej sali, zdanego tylko na łaskę medycznych maszyn podtrzymujących podstawowe funkcje życiowe. Mniej więcej w połowie, piosenka zmienia całkowicie rytm i przybiera wręcz kinowe oblicze, a to za sprawą cudownych smyków i kapitalnego chórku w wykonaniu Doris Brendel. Ta odnosząca się do śmierci i jakże kruchego zdrowia, opowiedziana na podstawie własnych przeżyć artysty historia jest idealnym otwarciem skupiającym umysł słuchacza już na tak wczesnym etapie albumu.
Numer 2 na płycie, to znany już z wydanej w 2018 roku EP-ki „A Parley With Angeles” utwór „Man With A Stick”. To muzyczna opowieść inspirowana postacią ojca Artysty u kresu życia, będącego już zdanym na tytułowe kije – kule, w swojej starczej niedoli. Kije, które nie tylko są po to, aby udzielać wsparcia seniorom, ale nierzadko są nadużywane podczas wymierzania kar cielesnych czy jako broń porównywana do policyjnych pałek, tłumiących wszelkie uliczne zamieszki. Kapitalny kolejny liryk, przejmujący, pokreślony odpowiednio dobraną tonacją i tembrem dźwięków, w których wiodącą rolę pełnią oczywiście instrumenty perkusyjne oraz wspaniały, wyłaniający się w pewnym momencie, motyw instrumentów klawiszowych okraszony agresywnymi wstawkami gitary.
W „Walking On Eggshells”, jeśli dobrze się wsłuchamy, odnajdziemy pierwiastki i okruszki znane z czasów Marillion. I wcale nie będzie to przypadek, gdyż utwór ten podejmuje temat toksycznych związków małżeńskich i niestabilnych relacji. A przecież Fish wykorzystywał już takowe chociażby w „Jigsaw” czy „Punch And Judy”. To jakby dalszy, aktualny muzyczny ciąg przeżyć naszych dobrze znanych bohaterów zdanych na wspólną egzystencję z wyboru, a może częściej z wygody, rutyny czy raczej braku odwagi, aby zmienić to swoje nie do końca szczęśliwe życie, które z młodzieńczych płomiennych przeżyć i uniesień, ma coraz mniej w sobie, a opiera się już bardziej na tytułowym „stąpaniu po skorupkach”…
Ten przesympatyczny, żartujący zawsze ze sceny podczas koncertów, Szkot nie byłby sobą, gdyby i na tak poważnej i rozliczeniowej płycie nie wykorzystał bardziej radosnych dźwięków i pełnego sarkazmu, dystansu do samego siebie, tekstu. W całej krasie otrzymujemy to w jednym z najkrótszych na albumie, a na pewno najbardziej pozytywnie nastawionym, żwawym, celtycko brzmiącym „The Party’s Over”. Ten melodyjny motyw grany na gwizdku, wspomagany saksofonem, to fantastyczny kawałek folkowej nuty, kojarzący się jednoznacznie ze szkockim kiltem i folklorem, klimatem spod znaku „Lucky” czy „Internal Exile”. Tutaj jednak te pląsy i świętowanie to taniec na pograniczu krawędzi przepaści, która pochłonęła, niczym Trójkąt Bermudzki, wielu w tym muzycznym świecie.
„…Mam dość słuchania, że po prostu chcesz się bawić.
Jestem zmęczony słuchaniem tej samej starej piosenki.
Gdzie to wszystko poszło nie tak?
Ta impreza się skończyła!
Brak opcji, koniec wymówek.
Zbliża się północ, zegar tyka.
Co ja mówię, co mówimy dzieciom?
Wyjaśnij zmiany, póki jeszcze mamy czas.
Właśnie doszedłem, zaczerwieniony, ale trzeźwy.
Konsekwencje, których nie mogę zignorować.
Zmierz się z faktami, wyciągnij rękę i chwyć ostu.
Obowiązki, których nie mogę zaprzeczyć.
Mam dość słuchania, że po prostu chcesz się bawić.
Jestem zmęczony słuchaniem tej samej starej piosenki.
Mówisz gadkę, a skończysz nic nie robiąc.
Więc oszukuj się, że problem został rozwiązany.
Gdzie to wszystko poszło nie tak?
Ta impreza się skończyła!
Chcę zmienić swoje życie.
Ta impreza się skończyła!
Możemy zmienić ten świat.
Ta impreza się skończyła!”
Po tym szkockim, cierpkim i zakrapianym obowiązkowo alkoholem tańcu, dochodzimy do najdłuższej kompozycji na płycie - „Rose of Damascus”. To jeden z tych niesamowitych wręcz reporterskich, a jednocześnie pełnych poezji tekstów Fisha skupiających się na tytułowej Rose, próbującej uciec ze zniszczonej wojną Syrii. Ten utwór porusza, przygnębia, a przede wszystkim doprowadza do totalnej bezradności i smutku - nas, zwykłych, prostych ludzi, że tak niewiele możemy w dzisiejszych czasach pomóc, tym tak tragicznie potraktowanych przez los, niewinnym ludziom. Ta piosenka powinna być wysłuchana i stać się obowiązkową refleksją każdego dnia dla dzisiejszych rządów i decydentów. „Rose of Damascus” łączy ze sobą globalne geopolityczne wstrząsy, religijny fundamentalizm i problem imigracji… Oraz pasję, jaką odkrył Fish w dziedzinie ogrodnictwa, gdzie wszystko ma swój ład i porządek. Pielęgnowane odpowiednio rośliny, szczególnie kwiaty, zawsze odwdzięczają się przepięknym wręcz rajem w ogrodzie. Ten utwór to przecudna suita zbudowana na zmieniających się muzycznych emocjach. Niestety, świat w konsekwencji tych wszystkich, jakże celnych, obserwacji pozostaje bezlitosny tej ocenie i staje się z dnia na dzień coraz bardziej brutalny i przerażający. A my zwykli ludzie? Jak długo będziemy się z tym godzić? Jak długo obojętność, a wręcz już przyzwyczajenie, że tak musi być, będzie brało górę ? To kolejny liryk Fisha, który jest szczytem Jego literackich możliwości…
A emocje i napięcie na tej niezwykłej płycie dopiero zaczynają osiągać swoje apogeum, gdyż oto wkraczamy w „Garden of Remembrance”. To Fish, jakiego chyba wszyscy najbardziej kochamy. Refleksyjny, wyciskający łzy, ale przede wszystkim mądry i pouczający. To przepiękny, oparty na cudownie brzmiącym fortepianie, lament nad tragedią starości i w konsekwencji demencją. To zdecydowanie najbardziej przejmujący wokal w całej historii Fisha. Tekst tego utworu, inspirowanego opieką Artysty nad matką, zawiera w sobie przeogromne pokłady bólu i totalnej bezradności, kiedy człowiek staje się świadkiem jak ukochana osoba traci pamięć. „Zagubiła się między tu i teraz, gdzieś, gdzie nie można jej znaleźć, choć nadal tu jest, jej miłość to duch pamięci, gdzie czekać będzie wieczność. Nadal tu jest”… Choć nie do końca, nie tak jakby się chciało rzec. Ileż to razy słyszeliśmy słowa, że jedną z rzeczy, która najbardziej nie wyszła Stwórcy jest starość?… Genialny teledysk nakręcony do tego utworu, tylko wzmacnia przekaz tej niezwykłej piosenki. Przedstawia on parę na plaży oddzieloną od siebie szybą, prezentuje wirtualną galerię praktycznie wszystkich dokonań Artysty poczynając od Marillion (oczywiście w obrazach autorstwa Marka Wilkinsona), a kończącą jakże szczerą łzą Fisha ściekającą po policzku… Ten utwór już w chwili swojej premiery stał się klasyką i jednym z najważniejszych dokonań artystycznych Dereka Williama Dicka…
Łzy wzruszenia możemy otrzeć przy następnym temacie - „C Song (The Trondheim Waltz)”. To lekko płynący utwór, jeden z najkrótszych na albumie, oparty na delikatnym akompaniamencie akordeonu, odwołujący się do szkockich korzeni Fisha. Na uwagę zasługuje szczególnie tekst, który możemy potraktować jako wyznanie artysty co do dalszych jego planów :
„…Zmierzę się z nieuniknionym zakończeniem,
I fakt, że nie będzie już kurtyny
Mam nadzieję, że napiszę moje przedstawienie,
Recenzje są pozytywne.
Do tego czasu będę tańczyć fandango.
Z uśmiechem wielkim jak księżyc.
Czcij nadejście jutra,
I zagwizdaj podnoszącą na duchu melodię…”
I tak oto dochodzimy do opus magnum płyty, prawdziwego arcydzieła: „Little Man What Now”. Jest to zapewne jeden z najbardziej intymnych tekstów Artysty. Wspomnienie ojca, o którym tak często wyrażał się z wielkim szacunkiem, a którego śmierć najwyraźniej była jedną z największych osobistych tragedii Fisha w ostatnim okresie oraz z pewnością w całym życiu. To przygnębienie, a wręcz mrok, czuć przez prawie 11 minut tego utworu. Refleksyjny nastrój poruszającego i wręcz dołującego tekstu dodatkowo wspaniale podkreśla kapitalna partia saksofonu w wykonaniu Davida Jacksona (znanego z Van der Graaf Generator).
„Co teraz mały człowieku?” - to tytułowe pytanie, które chyba każdy z nas zadaje sobie w obliczu osobistych tragedii, niepowodzeń, choroby i problemów. Bez względu na wiek i życiowe doświadczenie, w takich właśnie chwilach czyż nie czujemy się bezbronni i zagubieni jak małe dziecko?… Podkreślę to jeszcze raz: to muzyczne arcydzieło i jeden z najmocniej przejmujących momentów płyty!
Przedostatni utwór na płycie to ponad trzynastominutowy kolos „Waverley Steps (End of the Line)”. Również, jak poprzednik, nie należy do optymistycznych utworów. To niezwykła opowieść, w dużej mierze autobiograficzna, o odkrywaniu wszelkich meandrów życia, niestety w większości poprzez nieszczęścia, które w tekście przybierają postać psa. Na szczególną uwagę zasługuje w nim wykorzystanie Szkockiej Orkiestry Symfonicznej – Scottish Chamber Orchestra. Wokal Fisha jest tu często zaniżony. Ponadto znajdziemy tu fragmenty, w których Artysta prawie recytuje słowa, zamiast je śpiewać. Takie podejście, chyba po raz pierwszy zostało wykorzystane, o ile sobie dobrze przypominam, na albumie Marillion „Misplaced Childhood”. Całość tej niezwykłej kompozycji ma wręcz charakter rock opery.
Album wieńczy utwór tytułowy, który stanowi niezwykłe podsumowanie Jego kariery. Zawiera więc wszystko, co Fish próbował osiągnąć w swoich niezliczonych piosenkach. „Moje słowa są moją bronią” - czyż nie jest to jedno z najbardziej szczerych i mocnych wyznań Artysty w całej karierze, wyśpiewanie tak dobitnie na koniec? Ta ‘ostania’ piosenka jest wezwaniem do rewolucji, ale pokojowej! Do wściekłości i krzyku na wszelkie popełnione i otaczające nas niesprawiedliwości. Ale przede wszystkim to apel do wytrwania. Doprawdy pasjonujący i porażający to swoją wymową finał! Nie wiem jak Fish tego dokonał, ale to się czuje i to aż za dobrze, że to pożegnanie, w które zaangażował cały swój talent i kunszt. Włożył w to każdą cząstkę siebie, swojego życia. Tego artystycznego i prywatnego. To trwałe, już zapisane na ZAWSZE, świadectwo dla Człowieka i Jego muzyki. Pod narracją tych wszystkich ostatnich wyśpiewywanych w karierze wersów, unosi się wspaniale brzmiąca gitara. Ten Wielki Szkot kładzie wszystko na szali, historię swojego życia, komentarz do społeczeństwa i otaczającego na Świata. Gdy utwór zbliża się do nieuchronnego końca, ostatni wers brzmi niczym biblijna konkluzja całego życia na Ziemi: „The rapture is near”…
Świat bez muzyki byłby całkowicie pusty. Muzyka towarzyszy człowiekowi od samych narodzin, aż po nieuchronną śmierć. Każde pokolenie, każda dekada ma w muzyce swoje ogromne talenty i osobowości, które tworzą jej historię, na zawsze zapisaną w dźwiękach, nutach i słowach. W ciągu 40 lat kariery Fish zapełnił wiele kart tej historii. Napisał ścieżkę dźwiękową na tak wielu stronach, a jego zrozumienie wszelkich meandrów życia człowieka oraz inteligentna, surowa, ale jakże prawdziwa obserwacja czasów, w których przyszło Mu żyć, powinna usatysfakcjonować niezliczone rzesze słuchaczy. On nie tylko rozumie co my czujemy, ale także sam przez to przeszedł i zawarł te wszystkie emocje w swoich utworach i to w takiej intensywności, że czasami wręcz oślepienie naszych własnych dusz tą szczerością jest zbyt trudne do zniesienia. Teraz ten zmęczony światem, poobijany burzliwym życiem Wielki Szkot żegna się z medium, które było jego wszechogarniającym celem przez większość życia. Zapowiada na szczęście, że zamierza skoncentrować się przede wszystkim na pisaniu i zasłużonym odpoczynku od życia, w ukochanym ogrodzie, gdzie wszystko ma swój ład, porządek i konsekwencje w postaci plonów.
Naprawdę ciężko jest w tym przypadku wystawić obiektywną ocenę tej niejednoznacznej płycie. „Weltschmerz” jest przede wszystkim ukoronowaniem bardzo ciężkiej pracy nietuzinkowego Artysty. To rodzaj szczytu największej góry dla twórców, na jaki dążą się wspiąć przez całą swoją karierę, ale tak niewielu go osiąga. Ten album jest zwieńczeniem Jego talentu jako piosenkarza i autora tekstów.
Nie boję się użyć bardzo odważnej tezy, że dzięki „Weltschmerz” Fish stoi ramię w ramię z melancholijnym i słodko-gorzkim, ostatnim zbiorem łabędzich piosenek takich Wielkich, jak David Bowie, Leonard Cohen czy Johnny Cash, gdyż każda z tych wymienionych Legend, u szczytu swojej kariery, miała tak bardzo wiele ważnego do powiedzenia! Coś więcej niż tylko ckliwe pożegnanie… Panu Rybie, w odróżnieniu od nieżyjących już wyżej wymienionych, należy życzyć wielu, wielu lat życia w zdrowiu i realizacji wszystkich zapowiedzianych planów.
Nie ma chyba bardziej odpowiednich słów, w których sam Autor podsumowuje to, czym uraczył nas na ostatniej swojej studyjnej płycie: „Wypracowałem opinię, że rzeczy nie mogą pozostać takie, jakie są. Mój gniew i wściekłość uwięzione są jak osa w słoiku. Nigdy nie jest za późno, aby zacząć żyć odważnie. Kiedy zostanie wywołana rewolucja, odegram swoją rolę. Jestem siwobrodym wojownikiem, poetą bezgranicznego uznania. Moje słowa są moją bronią, którą proponuję z pogardą. Mój aspekt melancholii jest czymś, czego nie możesz lekceważyć. Nie możesz kwestionować moich motywów, ani mojego silnego poczucia dobra i zła".
„Weltschmerz” został napisany wspólnie z długoletnimi współpracownikami Szkota, Steve’em Vantsisem i Robinem Boultem. Wsparcia udzielili: John Mitchell (Lonely Robot, Frost, Arena, Kino) – gitary, Craig Blundell (Steven Wilson, Steve Hackett, Lonely Robot) – perkusja, Dave Stewart (stary znajomy Fisha z zespołu sprzed lat oraz członek Camel) – perkusja, David Jackson (VDGG) – saksofon, Liam Holmes – instrumenty klawiszowe, Foss Paterson (również dawny kompan Fisha z zespołu sprzed lat oraz członek Camel) – instrumenty klawiszowe, Doris Brendel – chórki, Mikey Owers – instrumenty dęte oraz wspomniana już Scottish Chamber Orchestra – wszelkie instrumenty smyczkowe.
Rozmyślałem wiele dni i przeszukiwałem cały swój „ogród pamięci”, jakie słowa będą najbardziej odpowiednie, jako finał tej niezwykłej, omawianej przeze mnie płyty. Słowa, które nie będą z jednej strony pełne patosu czy, jeszcze gorzej, wzruszającego pożegnania. Pomoc znalazłem w twórczości amerykańskiego autora książek dla dzieci, które weszły do kanonu literatury tego gatunku, niejakiego Dr Seussa (właściwe nazwisko Theodor Seuss Geisel):
„Nie płacz, że to się skończyło, uśmiechnij się, bo to się stało."
A teraz pozwólcie, że korzystając z okazji wyznam, że ze względów bardzo osobistych, jest to na tą chwilę moja ostatnia recenzja. I w tym miejscu z całego serca chciałbym podziękować moim muzycznym przyjaciołom - Tomkowi Dudkowskiemu, który trochę przez przypadek sprawił, że tu się znalazłem, oraz mojemu Autorytetowi w dziedzinie muzyki Arturowi Chachlowskiemu za WSZYSTKO, szczególnie, że zechciał publikować te moje, być może zbyt długie i czasami za bardzo pseudofilozoficzne, wywody.
Chciałbym również szczególnie podziękować Wam, Drodzy Czytelnicy i Słuchacze, za każde dobre słowo, za wsparcie, za najmniejszy przejaw sympatii. Dziękuję bardzo! To był zaszczyt zaistnieć właśnie tu, w MLWZ…
Pozwólcie zatem, że póki co, pożegnam się tak, jak czynił to zawsze na końcu swoich koncertów Bohater powyższej recenzji:
Take care and stay alive!
PS.Wskazówki zegara nieubłaganie odmierzają czas. Nie wiadomo co przyniesie przyszłość, a nawet coraz częściej, jaki będzie kolejny dzień i czym się skończy…
Tymczasem nadal przede mną leżą te białe karetki papieru i nadeszła chwila, aby i na nich skreślić parę zdań. Bardzo ważnych dla mnie słów, które zamierzam włożyć do koperty i wysłać do Szkocji… Ponieważ list ten będzie niezwykle osobisty, w konsekwencji tego jak bardzo istotną jest cała twórczość Fisha w przypadku mojej skromnej osoby, proszę wybaczcie mi, że podzielę się z Wami tylko kilkoma wersami pisanych odręcznie słów… Reszta niech będzie moją słodką tajemnicą i osobistym podziękowaniem za WSZYSTKO, co dane mi było otrzymać od Tego Poety z tak często krwawiącym i złamanym sercem…
„Drogi Przyjacielu!
Choć jestem tylko głosem z tłumu, wierz mi na słowo, że znamy się bardzo dobrze. Tak jak byśmy nie raz wznosili toasty „Slainte Mhath” przy „białym Rosjaninie” i wszelkich innych trunkach. Byłem z Tobą już od czasów, kiedy to przegrywałeś uczucia na huśtawkach i karuzelach. Tak jak Ty pełny młodzieńczych nadziei i marzeń rysowałem serca na szkolnym murze. Czasami mam wrażenie, że do dziś we włosach znajduję konfetti, które wówczas sypało się góry. Ale wszystko to bardzo szybko przeminęło, a w brutalnym życiu, trzeba było chwytać się brzytwy, żeby przetrwać. Czas odmierzały ciepłe, mokre kręgi, najczęściej na końcu baru, tam gdzie siedzą upadłe anioły. Tobie zdarzyło się wyrzucić obrączkę do studni życzeń, moje życie niestety marnieje jak wata cukrowa na deszczu. I choć próbowałem nie raz biec polami, to nie udało się rozgonić stada czarnych kruków.
Chciałem Ci podziękować za wszystkie spotkania. Nie opuściłem żadnej trasy. Tańczyłem z Tobą taniec baletnicy, kiedy wznosiłeś toast i piłeś za kolegów z dawnej kompanii. Byłem szczęśliwy, jak Ty w swoim kilcie, kiedy śpiewałeś i tańczyłeś szkockie pieśni. Dzięki Tobie spróbowałem jak smakują czekoladowe żaby i że najlepszym i najszczerszym wyznaniem jest zwykły frazes. Nie bałem się żadnych plag duchów, ponieważ gasiłeś ten strach deszczem Bogów, rozświetlających świat płomieniami z Zippo’s.
To dzięki Tobie w dużej mierze nie byłem ślepym na piękno otaczającego nas Świata i poznałem swoją drugą stronę. A wszystko co obecnie mi zostało, to czekanie na wielkie uwolnienie. Czy przyjdzie ono jako ciemna, trzynasta gwiazda?…
Pozwól zatem Przyjacielu, że opowiem Ci nieco więcej o sobie, o człowieku z tłumu…”.
Maciek Lewandowski