Czy historia rocka byłaby tak bogata, gdyby nie najlepsze wzorce i wzajemne inspiracje? Czy powstałoby tyle legendarnych płyt z muzyką, na których przenikają się różne style i gatunki? Czy w końcu riffy i melodie, które jesteśmy w stanie rozpoznać wręcz po kilku sekundach, zostałyby skomponowane, gdyby nie geniusz artystów, którzy przecież też naturą rzeczy mieli i mają swoich idoli oraz muzycznych bogów? Oczywiście, że NIE!
Te wszystkie pytania uważam wręcz za bezpodstawne i retoryczne! Takie rozważania, a nawet czasem zażarte spory, są pozbawione moim zdaniem najmniejszego sensu. Przecież o gustach nie powinno się dyskutować, tak mówi rozsądek, pryncypia i, najważniejsze, szacunek do innych, choćby najbardziej odmiennych upodobań. Koniec, kropka!!!
Trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej odpowiedni tytuł piątego już albumu islandzkiego trio The Vintage Caravan – „Pomniki”. To kapitalne, żywiołowe, rockowe granie, świetnie wykonane, zaaranżowane i choć brzmiące świeżo i współcześnie, to będące niewątpliwie ukłonem, a wręcz hołdem dla klasycznego hard rocka, spod znaku Black Sabbath, Cream, Budgie, Led Zeppelin, Blue Öyster Cult, Deep Purple czy Rush. Tych „monumentalnych” nazw zespołów stanowiących niezaprzeczalnie inspirację, można by zapewne wymienić jeszcze sporo, ale chłopaki z Wyspy Gejzerów stworzyli naprawdę wysokiej klasy album, najlepszy i najdojrzalszy w całej swojej karierze. Kapela powstała w 2006 roku w miejscowości Álftanes i założona została przez Óskara Logi Ágústssona (gitara i wokal) oraz Guðjóna Reynissona (perkusja). W 2012 r. dołączył do nich grający na basie Alexander Örn Númason. Jedyna zmiana personalna jaka miała miejsce w historii The Vintage Caravan nastąpiła w 2015 roku, kiedy to za perkusją zasiadł Stefán Ari Stefánsson, zastępując tym samym Reynissona, który odszedł z powodów osobistych.
„Monuments” to piąty album zespołu, a pierwszy będący wynikiem podpisania nowego kontraktu z wytwórnią Napalm Records. Materiał na krążek powstawał od lutego 2020 roku, a praca nad nim zakończyła się na początku marca, tuż przed wybuchem pandemii. Ostatecznego nagrania dokonano w legendarnym islandzkim studiu Hljóðriti, w ciągu zaledwie 22 dni, pod czujnym okiem producenta Iana Davenporta, który realizował również ich poprzednie wydawnictwa. Zespół w promocyjnych wypowiedziach podkreślał, że jeszcze nigdy nie był tak skoncentrowany i zaangażowany w prace, które trwały codziennie od 9 rano do północy. Starali się włożyć w muzykę maksymalną ilość koncentracji, a przede wszystkim serca. Podkreślają też, że dzięki temu producentowi czuli się bardzo komfortowo, co zaskutkowało eksperymentowaniem z brzmieniem, a w konsekwencji wzniesieniem się na jeszcze wyższy poziom pod względem stylu i dźwięku w stosunku do poprzednich, zresztą bardzo wysoko ocenianych, płyt.
„Monuments” jest naturalną konsekwencją i kontynuacją wspaniałego albumu „Gateways” z 2018 roku. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że zaczyna się tam, gdzie skończył się jego poprzednik. Nie oznacza to jednak, że zespół stoi w miejscu i ma nam jedynie do zaoferowania coś w rodzaju sequelu. Wręcz przeciwnie. Chłopaki idą jak burza do przodu, słychać wielki progres w warstwie aranżacji, naturalną dojrzałość i doświadczenie nabyte chociażby na wielu koncertach festiwalowych (Hellfest, Wacken i Roadburn) oraz podczas trasy u boku szwedzkich progresywno-metalowych tytanów z Opeth.
Już sam wyśmienity utwór otwierający, „Whispers”, jest przykładem tych cech, dzięki którym po kilku surrealistycznych efektach dźwiękowych, wybucha żywy i pełen energii wachlarz ognistych riffów gitarowych, mocnych rytmów i pełnego elegancji wokalu. Jest jednocześnie zawiły i nieprzewidywalny, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, aby zaimponować i zaskoczyć każdego fana prawdziwej muzyki rockowej.
"Crystallized" zaczyna się wolno niczym klasyk Atomic Rooster „Death Walks Behind You”, by za chwilę wybuchnąć większą, lecz nastrojową energią opartą na różnorodności gitarowej elegancji, wspartej kapitalną sekcją rytmiczną, zwieńczoną akustyczną i wietrzną atmosferą.
Oparty na świetnych gitarowych riffach, wręcz karmiony nimi, "Can't Get You Off My Mind" brzmi bardzo optymistycznie i pokazuje godny podziwu styl wokalu Óskara Logi Ágústssona. Ponadto usłyszymy w nim naprawdę wspaniały i chwytliwy chór.
"Dark Times" inicjują powolne dźwięki gitary akustycznej, które po niespełna kilkunastu sekundach ustępują miejsca przeróżnym łamanym brzmieniom i galopującym z ogromną prędkością, elektrycznym „siostrom”.
"This One's for You" to dla odmiany urocza ballada, prowadzona początkowo tylko za pomocą urzekających gitar i subtelnego wokalu. To w niej usłyszymy stylizowaną na Petera Greena solówkę, która naprawdę wywołuje u słuchacza wręcz gęsią skórkę. Do tego sentymentalnego nastroju finalnie dołącza powolny bas i miękkie bębny. To wspaniała chwila wytchnienia przed kolejną rockową gonitwą.
W "Forgotten" słychać ukłon w stronę Deep Purple, chociażby z tego powodu, że jego pierwsze nuty brzmią niczym "Highway Star" z legendarnego "Machine Head". Riff ten jednak zostaje odpowiednio rozciągnięty daleko poza schemat purpurowego oryginału, co w konsekwencji buduje utwór w dość wybuchową, energetyczną i oryginalną całość. The Vintage Caravan po raz pierwszy na tym albumie nie boją się długości, ponieważ kompozycja ta trwa ponad 8 minut, ale zapewniam, że nie ma w niej nawet sekundy nudy!
„Sharp Teeth” to ponad pięciominutowa kwintesencja klasycznego heavy rocka, nasycona oldschoolowym brzmieniem vibes, ale najbardziej godne uwagi są nierówne ożywienia wszelkich instrumentów, stanowiące drugą część utworu.
"Hell" zaczyna się od stosunkowo prostego intro, by natychmiast przejść do gładkiego, miękkiego dźwięku. Jest to ciekawy sposób kontrastu, w jaki zespół wykorzystuje wokal w stosunku do ogólnego brzmienia, co w efekcie skutkuje ostrą i wyrazistą synergią utrzymującą się przez cały czas na pierwszym planie. To właśnie w „Hell” dane nam będzie w punkcie kulminacyjnym usłyszeć dźwięki rodem z… funky, które niezwykle oryginalnie wpływają na całokształt tej kompozycji.
„Torn in Two" wydaje się zamierzonym ukłonem w kierunku połączenia brzmień, tym razem zespołu Allman Brothers Band z Whisbone Ash. To mistrzowskie połącznie blues rocka z klasycznym hard, opartym na kapitanie zmieniających tempo i styl gitarach.
"Said Done" jest bardzo interesujące i choć proste, gdyż oparte na powtarzanych riffach, to czasem tak „pachnie” Sabbathami, że aż miło! Tylko wokal znacząco różni się od maniery i klimatu Księcia Ciemności.
Album wieńczy najdłuższa kompozycja na płycie - ponad 8 minutowy utwór „Clarity", który sprawia wrażanie jakby otulał starannie na koniec całą płytę swoją progresywną melodyjnością wraz ze wzruszającym wokalem Óskara Logi Ágústssona. Jest zdecydowanie wolniejszy, marzycielski, o balladowym zabarwieniu, ale nagromadzenie przeróżnych wybornych smaczków czyni z niego naprawdę chwalebne, z wielką klasą zagrane, zamknięcie tego niezwykłego albumu. Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenie, ale jeśli dobrze się wsłuchamy w ten finalny song, dane nam będzie poczuć coś z czarującego ciepła, wdzięku i bogactwa kompozycji… The Eagles.
Podczas gdy światowa scena muzyczna zna Islandię gównie z takich zespołów, jak Sigur Rós i Sólstafir, ta mała nordycka wyspa wydaje się mieć niewyczerpane ilości muzyków na niesamowicie wysokim poziomie, aby podzielić się ich twórczością z całym światem! The Vintage Caravan to zespół zdecydowanie, po m.in. Lucy In Blue, Ring of Gyges, Vök, GusGus czy wokalistach takich jak Ásgeir, Ólafur Arnalds, zasługujący na szczególną uwagę i zapamiętanie.
„Monuments”, jak żaden inny dotychczasowy album, bez wątpienia prezentuje jednocześnie podróż w czasie, jak i niezwykłą dojrzałość oraz rozwój kariery i doświadczenia The Vintage Caravan. To, co osiągnęli przed tym wydawnictwem było już godne podziwu, ale jak widać, a raczej słychać, zespół ten zmierza wprost do celu, aby cały muzyczny świat o nich usłyszał. Nabyta dojrzałość wyraża godny podziwu poziom, który, miejmy nadzieję, zaskutkuje wymarzony sukcesem i szacunkiem, na który zdecydowanie zasługują. To trio zawsze wyróżniało się swoim nowoczesnym podejściem do klasycznych dźwięków. To najwyraźniej miejsce i styl, w którym czują się jak ryba w wodzie, a co najważniejsze, ze swoimi oryginalnymi pomysłami pasuje do klasycznego hardrockowego brzmienia, jak mało kto! „Pomniki”, choć tak współczesne, brzmią i sprawiają, że czujemy się tak, jakby to naprawdę były najlepsze dla rocka lata 70., a płyta ta była do dziś głęboko ukrytym skarbem, który, odnaleziony po latach, tworzy sentymentalne, a jednocześnie pocieszające wspomnienia tego, co już chyba nigdy nie wróci…
PS. Nawiązując jeszcze do wstępu tej recenzji… Pomimo upływu ponad trzech dekad, doskonale pamiętam, jak pewna ciesząca się wielkim szacunkiem stacja radiowa, z której dziś niestety nie zostały nawet zgliszcza, miała w swojej ramówce pewną audycję. To właśnie w niej dwóch dziennikarzy prezentowało zawsze swoje, z pozoru odmienne stylistycznie, albumy i jeden prowadzący starał się przekonać drugiego do własnych racji, czy wręcz wyższości swojej odtwarzanej na falach eteru płyty nad drugą. Audycja ta była niezwykle interesująca, gdyż ktoś, kto ceni sobie różnorodność i uniwersalność muzycznych doznań, w tamtych czasach, w których dostęp do płyt nie był wcale tak łatwy, a o wszelkiej maści streamingach nikt nawet nie słyszał, mógł wiele się dowiedzieć, a nade wszystko usłyszeć naprawdę najważniejsze albumy w historii rocka. Ale oto w jednym z odcinków stanęły naprzeciw siebie dwie bardzo charyzmatyczne postaci ówczesnego muzycznego dziennikarstwa i kiedy jeden z nich zaprezentował kompozycję „Echoes" Pink Floyd z płyty "Meddle", drugi nieoczekiwanie podsumował ją, że to nie jest prawdziwa muzyka, a cytuję: "jakieś kapanie wody z kaloryfera". Na co drugi spokojnie odpowiedział, iż z muzyką jest trochę jak z jedzeniem. „Nie można krytykować tych ludzi, którzy lubią flaki dobrze doprawione czy też łagodne, gdyż są również i tacy którzy flaków nie jedzą w ogóle, pomimo, że to tak popularna w Polsce potrawa”. Panowie zaczęli ścierać się jeszcze ostrzej, ale finalnie nikt nikogo do swoich racji nie przekonał, a audycja ostatecznie zniknęła z rozmówki.
Przypominam tą poniekąd już anegdotę zawsze kiedy mamy do czynienia z praktycznie arbitralnym podejścia do oceny albumów. Muzyka to przecież sztuka, a nie sport! Nie należy jej, jak na przykład w łyżwiarstwie figurowym, przyznawać punktów za program obowiązkowy, dowolny czy wrażenia artystyczne, tak aby ktoś wygrał, a inny przegrał. Każdy uczciwy i szczery artysta wkłada ogromne serce w to co robi i to, że jeden z nich, stosując nadal tą sportową nomenklaturę, robi na płycie „potrójnego Toe loopa”, a drugi „podwójnego Rittbergera”, nie zmieni finalnie nic w subiektywnej oraz indywidualnej ocenie każdego słuchacza. Jedna i druga „figura” wymaga przecież wiele czasu, treningu, włożonej pracy, ale i talentu.
I zdecydowanie nie powinno to dzielić, a wręcz przeciwnie ukazywać uniwersalność i nade wszystko wysoki poziom artystyczny muzyków! Tak więc wszelkiego rodzaju dywagacje czy tzw. classic rock jest lepszy w wykonaniu "pewnych braci K." czy przykładowo tych „trzech Wikingów" osobiście uważam za bezpodstawne i pozbawione zasadniczej kwestii.
Pozwolę sobie zakończyć więc tę "rywalizację" wspaniałym, wiecznie aktualnym cytatem mistrza Barei, rodem również z minionej „klasycznej” epoki lat 70.: "Cześć i chwała ludziom dobrej roboty…, bo są nimi przecież!!!". I jedni i drudzy wyżej wspomniani…