Gdy zespół Brighteye Brison wydał swój debiutancki krążek (w 2003r.) nie wzbudził nim u mnie wielkich emocji. Ot, takie przeciętne neoprogresywne granie. Gdy w 2006 roku ukazał się drugi w dorobku zespołu album pt. „Stories”, pomyślałem sobie: oho, zespół idzie w dobrym kierunku. Na płycie tej mieliśmy możliwość doświadczenia dobrej skandynawskiej szkoły progresywnego rocka. Z niecierpliwością oczekiwałem więc na najnowsze dzieło szwedzkiego kwintetu (Linus Kase, Johan Oijen, Kristofer Eng, Per Hallman, Erik Hammarstrőm. Ten ostatni z wymienionych to nowy człowiek w zespole. Zastąpił on w Brighteye Brison Daniela Kase. A co ciekawe, niedawno dołączył on też do składu The Flower Kings), które od pewnego czasu wydawca płyty, wytwórnia Progress Records, reklamowała jako „album wybitny, wyjątkowy i ponadczasowy”.
Płyta „Believers & Deceivers” dotarła do mnie jakieś 2 miesiące temu. Przesłuchałem ją raz, drugi, trzeci… i pomyślałem: kompletna klapa! Już sama konstrukcja płyty – album składa się zaledwie z 4 kompozycji, spośród których jedna trwa 20 minut, a druga 34 i pół minuty – powoduje, że mimowolnie podchodziłem do tego krążka jak pies do jeża. Niełatwo słucha się takich rozdętych do granic wytrzymałości albumów, zawierających długaśne kompozycje. Ale pamiętając o swojej sympatii do Brighteye Brison wywołanej przyjemną poprzednią płytą, spróbowałem zmierzyć się z „Believers & Deceivers” raz jeszcze, tym razem rozkładając to wydawnictwo na czynniki pierwsze. Skoro album jako całość nie „kliknął”, a co więcej spowodował u mnie spore znużenie i zniechęcenie, to może każdy z utworów z osobna potrafi mnie czymś zaskoczyć? I tu spotkało mnie kolejne rozczarowanie. Otóż, jako dwa pierwsze na płycie zespół umieścił krótsze utwory: „Pointless Living” (5 minut z sekundami) oraz „After The Storm” (7 i pół minuty). Liczyłem na to, że te stosunkowo krótkie nagrania okażą się najbardziej strawne i szybciutko przykują moją uwagę czymś zgrabnym, miłym dla ucha i wyjątkowym. Nic takiego się jednak nie stało. Obydwa są mocno pokręcone, pełne jakichś dziwacznych jazz rockowych ozdobników i improwizacji. Odniosłem wrażenie, że więcej w nich chaosu niż merytorycznego prog rockowego zaangażowania oraz ciekawych rozwiązań harmonicznych znanych z poprzedniej płyty zespołu. Jednym słowem, żaden z dwóch otwierającyh płytę „Believers & Deceivers” utworów niczym mnie nie zachwycił.
Dzisiaj, gdy poddałem bliższej analizie pozostałe dwie kompozycje, wiem, że te dwa „krótkie” nagrania są najsłabszymi fragmentami tego wydawnictwa. Razem stanowią one słabe 13 minut na tle pozostałych 55, które – dzisiaj już mogę to powiedzieć - utrzymane są na co najmniej przyzwoitym poziomie. Dlatego wycofuję się ze zdania napisanego we wstępie do niniejszej recenzji (o tym, że ten album to totalna klapa). Ale musiało minąć naprawdę sporo czasu zanim zarówno 20-minutowy „Harvest”, jak i ponad półgodzinny „The Grand Event” zaczęły mi same grać w głowie i otworzyły mi oczy, a raczej uszy, na swoje prawdziwe piękno. W obu tych opasłych suitach wyraźnie dają się dostrzec fascynacje grupy Brighteye Brison muzyką lat 70-tych. Słychać też często harmonie wokalne utrzymane raz w stylu The Beatles, a raz Gentle Giant. Słychać wreszcie ciepłe brzmienie analogowych instrumentów używanych przez zespół. Niesamowite dźwięki dobywające się z melotronów, Hammondów, saksofonów, organów kościelnych, mandolin, nie wspominając już o utrzymanych w bardziej tradycyjnym stylu partiach gitar i licznych syntezatorów oraz rewelacyjnie pracującej sekcji rytmicznej. Wszystkie partie instrumentalne układają się w zgrabne melodie, które (a jednak!) wpadają w ucho i dają się zapamiętać. Lecz, uprzedzam po raz kolejny: nie za pierwszym razem wszakże.
Oj, niełatwa to płyta. Natrudziłem się przy niej sporo. Minęło kilka ładnych tygodni zanim się do niej przekonałem. Choć i teraz, gdy jestem nastawiony do niej raczej na „tak”, mam świadomość, że z pewnością nie udało mi się dotrzeć do wszystkich zakamarków, tajemnic i rarytasów, które skrywa najnowszy krążek grupy Brighteye Brison.
Wszystkim, którym po przeczytaniu tej recenzji album „Believers & Deceivers” wpadnie w ręce, proponuję, by zaczęli słuchać tej płyty od końca. Najpierw, najdłuższej i najbardziej złożonej (zarazem chyba najlepszej w całym zestawie) kompozycji „The Grand Event”, potem pełnej odniesień do twórczości Yes, ELP i Genesis suity „The Harvest”, a… dwóm pierwszym utworom na płycie po prostu dali spokój. Najlepiej posłuchać ich raz, a gdy nie „chwycą”, nie tracić już na nie czasu. I broń Boże nie słuchać tej płyty ciurkiem od A do Z. Po prostu się nie da. W osobnych fragmentach, rozebrana na czynniki pierwsze, smakuje ona zdecydowanie lepiej.
www.progressrec.com